poniedziałek, 23 lutego 2015

O tym kto kogo wykończył, czyli rocznica.

Hej!

Dziś będzie przydługo i historycznie. Momentami dramatycznie, ale jednak z happy endem.
Właśnie mija rok odkąd przeprowadziliśmy się do naszego mieszkania :)
Gdyby ktoś myślał, że kupić i wykończyć mieszkanie to takie "hop-siup" to chciałabym wyprowadzić go z błędu. Otóż nie.

Po tym roku jestem już pewna. To nie ja wykańczałam mieszkanie. To mieszkanie wykańczało mnie. Wiem jak to brzmi, ale nie przesadzam. Na tamtym etapie nie miało to dla mnie nic wspólnego z radością, jaką czerpię teraz z dopracowywania detali. Z czym się to dla mnie wiązało?

Z walką, z setkami decyzji, wyborami pierdół i ważnych rzeczy, robieniem zwrotów bo mi się odwidziało, z ucieczkami z fochem z Castoramy, z tynkiem w ustach i silikonem we włosach, z kupą gruzu, z płaczem bo pękła ostania płytka, z kończącą się kasą po raz pierwszy drugi i trzeci, z tak zwanym użeraniem się. Tak to było.

Mimo wszystko muszę przyznać, że trafiłam na naprawdę cudowną ekipę, która robiła wszystko bezproblemowo i tak jak chciałam. Bez nich pewnie byłabym już dziś siwa lub łysa (do wyboru). Nie mogłam być cały czas na miejscu, raz na jakiś czas musiałam pojawiać się w pracy (a i to nie uchroniło mnie przed tym, że w połowie marca zostało mi już raptem dni urlopu na cały rok) a panowie dzwonili całymi dniami: "Pani Magdo, to wyburzamy tę ścianę?" "Pani Magdo, a gdzie dać ten gruz?" "Pani Magdo, prądu nie ma!" "Pani Magdo, a na jakiej wysokości lustro?" "Pani Magdo, znowu nie ma prądu!" "Pani Magdo, sedes nie działa, co my teraz mamy zrobić Pani Magdo?" "Pani Magdo... Pani Magdo... PANI MAGDO!?".

Z tym prądem to nie było wcale tak wesoło. Poszłam do elektorowi żeby założyć prąd. Założyłam. Wszystko super, ma być następnego dnia. Następnego dnia nie ma. To nic, czekamy. Kolejnego dnia znów nie ma. Dzwonię. Mówią mi, że jest, że działa, bo Pan był i sprawdzał. Idę do mieszkania - jednak nie ma. Znowu dzwonię, że nie ma. No jak nie ma jak jest, skoro Pan Rysio był i założył. Ktoś tu jest wariat. Ja albo Pan Rysio... Jednak żadne z nas. Co zrobił developer? Źle opisał skrzynki. Prąd oczywiście był, a jakże! Z tym, że w mieszkaniu sąsiadki. No to umawiam się z Panem elektrykiem na usługach developera, bo cośtam musi przełączyć. Umawiam się na sobotę na 7:30 rano (musicie wiedzieć, że sobotni poranek to dla mnie świętość!). Zwlekam się z łóżka i klnę, ale idę w słusznej sprawie. Do 9:00 Pan się nie pojawia. Zaczynam dzwonić do niego. Jak wariatka, zadzwoniłam chyba ze 30 razy. Wściekła wróciłam do domu. Po 15:00 Pan elektryk łaskawie oddzwania i strasznie przeprasza, ale ... wczoraj zabalował. ZABALOWAŁ. Biedaczek. No chyba kurde żart!? Jak już w końcu się spotkaliśmy, a ja byłam tak obrażona, jak jeszcze na nikogo na świecie, to ten gamoń jeszcze dał mi swoją wizytówkę i polecił się na przyszłość... na przyszłość mi się wziął i polecił!

A jeszcze ten sedes. Co się stało? Panowie zamontowali sedes, wszystko fajnie. Spuszczają wodę. O, chyba działa! Cieszą się oni, ja się cieszę przez telefon, bo to pierwszy "mebel". Za chwilę przybiega sąsiad z parteru z paniką w oczach. Okazało się, że to co moi panowie spuścili wyleciało z rury u sąsiada na dole. A dlaczego? Bo panowie budowniczowie zamurowali w rurze butelkę no i ona zapchała. Oj.

No i tak to było. Mogłabym opowiedzieć setki takich historii, ale nikt pewnie by togo do końca nie doczytał. Umęczyłam się z tym wszystkim setnie.  Do dziś trwają nasze wojny z developerem o różne pierdoły. Właściwie to wszystkich mieszkańców. Spotykamy się na tajnych naradach w garażu i spiskujemy jak tu obalić dyktaturę developera i odzyskać suwerenność.

Mimo wszystko wiem jedno, co pewnie nie będzie stanowiło dla nikogo przysłowiowego "zdziwka". Było warto.

A poniżej już tylko obszerna zdjęciowa dokumentacja "krok po kroku". Zdjęcia marnej jakości, ale historia utrwalona! Zapraszam na wycieczkę :)

Na początek rozpierducha i bajzel, gołe ściany i kupa pyłu.






Takie stworzenie zastałam pewnego razu w kuchni...


Pojawia się moja ukochana podłoga i kolory na ścianach.




Montują się drzwi, a łazienka zaczyna przypominać łazienkę.




W końcu i kuchnia nabiera kształtu. Pamiętam jak siedziałam na brudnej podłodze w tej kuchni i rechotałam się sama do siebie jak głupia. Kuchnia ucieszyła mnie najbardziej ze wszystkiego i na dobre sobie zapamiętałam jak pięknie pachniała nowością. 



Tuż przed przeprowadzką skręcamy meble, to też było już fajne.




Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie miała już kupionego zestawu pierdółek z Ikei.


No i pierwsza noc po przeprowadzce, która tchnęła we mnie refleksję, że warto mieć dobrych i oddanych znajomych i rodzinkę, którzy pomagali we wszystkim, łącznie z niańczeniem rozhisteryzowanego kota.




Zasłony nieuprasowane, rzeczy pochomikowane po kątach i oczywiście wyżyny mojej ówczesnej wnętrzarskiej pasji ;) Tak właśnie było, a od roku już jest tylko lepiej i lepiej!

Pozdrawiam Was ciepło!
Magda

wtorek, 17 lutego 2015

Kolejna wygrana! I małe blogowe kłamstewka.

Hej Hej!

Długo mnie nie było. Dziękuję za wszystkie komentarze i za to, że tu wpadacie :)

Dziś znowu się trochę pochwalę! Jakiś czas temu wygrałam konkurs u na blogu Baba Ma Dom. Przedmiotem wygranej jest przepiękna tabliczka-witaczka. Z dumą prezentuję ją poniżej :)

Tabliczkę obfotografowałam wzdłuż i wszerz. Jest piękna i bardzo pasuje mi do mojego mini przedpokoju. Nie, właściwie to ja nie mam przedpokoju. Właściwie to się wchodzi bezpośrednio do salonu. Wymysł szalonego architekta bloku.

Całość prezentuje się następująco:









Szafa nie jest docelowa, docelowa ma być pod sufit i mieścić mój obuwniczy dobytek. Tę, którą widać na zdjęciach kupiłam używaną za kilka złotych i przemalowałam na biało. To było moje pierwsze starcie z płytą w okleinie i malowanie wyszło naprawdę OK. Niestety miała takie podłużne uchwyty o niewymiarowych dziurkach i musiała kupić 4 pojedyncze gałki. Nie wygląda źle :)


No dobra, a teraz czas na MBK, czyli małe blogowe kłamstewka. Proszę, proszę, proszę powiedzcie, że w Waszych domach nie panuje wieczny porządek! Muszę się przyznać, że nie wszystko zawsze wygląda tak jak na zdjęciach... Ot, takie szaliki. Nie, nie leżą w ten sposób ułożone.


Dlaczego? Dlatego. (Rany, ale ma brzuchacz!)


No, ale też dlatego, że z natury jestem bałaganiarą. To nie tylko kota wina. Apaszki zalotnie nie wylewają się z koszyczka tylko walają się po całym domu po porannym ferworze i walce z czasem. Buty nie stoją równo. Buty leżą. Nierówno. Jestem bałaganiarą na 102. Od dziecka... dlatego czasem się zastanawiam co ja robię wśród tych Waszych pięknych, porządnych, poukładanych, czystych domów. Ale przynajmniej mam motywację, żeby raz na jakiś czas posprzątać przed zdjęciami :)


Teraz znacie już o mnie straszną prawdę.
A dziś dzień kota!

Pozdrawiam :)

PS. Jeszcze mała walentynkowa przechwałka - nie mogłam się powstrzymać! A to tylko dlatego, żeby obronić trochę to "święto", które mimo wszystko lubię świętować. Mimo tego całego "hate'u". Szczególnie w takich okolicznościach jak poniżej, szczególnie kiedy okoliczności te przychodzą mi same do łóżka rano. Wiele nie trzeba, zwykła parówa z jajem, a jednak :)


niedziela, 8 lutego 2015

Goście mi przemeblowali

Nasz salon nie należy ani do dużych, ani do ustawnych. Za to developer zadbał, żebym na wiosnę miała co myć i okien mam aż w nadmiarze. Nie jest źle, bo jasno, a rzeczone okna wychodzą na stronę północno-zachodnią. Za to z meblami to poszaleć nie mogę za bardzo.

Na szczęście to co mamy, jest wystarczająco "fit" żeby zmieścić się w kilku różnych konfiguracjach. Tak jak wczoraj wspomniałam, robiliśmy imprezkę dla znajomych, łącznie było 9 osób, co stanowi rekord zaludnienia. Trwające prawie pół roku parapetówki robiliśmy w podgrupach i partiami, więc to pierwsze takie oblężenie. Wczorajsze spotkanie było dla mnie nie tylko wyzwaniem kulinarnym (obiad dla 9 osób! stan posiadanych wyjściowych talerzy: 6) ale też aranżacyjnym. Trzeba było jakoś się zmieścić przy stole i upchać całe to towarzystwo tak, żeby nikt się nie ocierał o ściany, nie deptał mi firanek, żeby drzwi do łazienki się otwierały i żeby nikt nie musiał siedzieć pomiędzy butami .

Za sprawą gości odkryłam zupełnie nowe ustawienie mebli. Nie wiem czy tak zostanie na dłużej (dłużej, czyli kilka tygodni lub dni) czy zaraz znów będę przestawiać. Funkcjonalność wyjdzie w praniu :)






Napis HOME to moje małe spełnione marzenie! Hiacynt się Państwu kłania :)









I na koniec zimowe otwockie klimaty zza okna :)


No i co Wy na to? Sprawdzi się? 

Pozdrawiam leniwie :)

sobota, 7 lutego 2015

Urodzinowy rekin

Od 9 lat, co roku piekę mojemu ukochanemu urodzinowy tort. Były już różne wariacje: mniejsze, większe, rozwalone w podróży, totalne badziewia i całkiem w porządku ciasta. W związku z tym, że jutro robimy urodzinową imprezę, także i w tym roku zrobiłam tort. Rekinowy! :)

Tort powstawał ponad 6 godzin... Muszę przyznać, że to najtrudniejsza rzecz jaką kiedykolwiek w kuchni poczyniłam. Czuję się jak po potrójnym aerobiku. Masa cukrowa - co za zaraza! Tak się pod nosem naklęłam, że aż mi za siebie wstyd. Ale efekt końcowy jest w miarę zadowalający. Widzę sporo niedoróbek, ale jak na pierwszy raz nie ma tragedii :)




Rekiny są w życiu mojego Kuby bardzo ważne. To taki zawodowy slang jego i jego kolegów- bycie rekinem oznacza bycie dobrym w pracy. No a że dobry jest, to ma swojego rekina :)

Obszukałam pół Warszawy i cały Otwock, żeby znaleźć takie kolory masy cukrowej jakie potrzebowałam. Niestety, wszędzie tylko żółte, zielone, pomarańczowe... Postanowiłam sama ulepić bydlaka. Matko jedyna! Jakie to było ciężkie... Od tych spożywczych barwników jestem cała niebieska, kuchnia jest niebieska, tort jest niebieski, a ja padam z nóg.


Zbliżenie na rekinią wadę zgryzu ;)


A żeby nie było tak słodko - tak wygląda moja kuchnia (po przejściu rekinowego tajfunu) i tak wyglądają moje ręce.

Ciocia Dobra Rada radzi: jeśli kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy pobawić się z tymi spożywczymi barwnikami - koniecznie załóżcie rękawiczki!



W środku, tort jest czekoladowo-wiśniowy ze śmietankowym kremem. Mam nadzieję, że okaże się dobry!


Jutro wielka impreza... 9 osób w naszym małym salonie... Miała być impreza niespodzianką, ale trochę ciężko byłoby mi wytłumaczyć zakupy stulecia, a w tym: 3 kg kurczaka, 5 kg. ziemniaków, kilkanaście litrów picia itd. Mam nadzieję, że wszystko się uda :)

Pozdrawiam aż za słodko!
Magda

poniedziałek, 2 lutego 2015

Łóżkowe sekrety

Mimo dość enigmatycznego tytułu, post raczej prosty, a i o radę przyjdzie mi Was dziś poprosić w "tych sprawach" ;)

No więc chodzi o sypialnię. Jest to, póki co, pomieszczenie najbardziej niedopieszczone, nad którym cały czas się zastanawiam. Od roku zdanie zmieniłam już kilkadziesiąt razy. Przeszłam przez etap surowych desek, górskiej i morskiej fototapety, metali ciężkich, "babcia style", łowicka przygoda, miętowa kraina, królowa śniegu, czarna rozpacz i wiele wiele innych. Całe szczęście, że nie kupiłam za wiele dodatków nienawiązujących do powyższego! Jednak pomieszczenie ciągle jest dla mnie zupełnie NIJAKIE.

Chciałabym nadać mu charakteru, jakoś je spersonalizować, ale ciągle nie mam do końca określonej wizji. Solą w oku (a właściwie to drutem w oku) są metalowe koszyki, które nieudolnie udają, że są szafą. Ale szafą nie są i nigdy nie będą, a ciągną się za mną od najmłodszych lat. Nie wiem co rodzicom strzeliło niegdyś do głowy, że zapragnęli wyeksponować wnętrzności garderoby i pokazać światu skarpety, gatki i piżamy. Teraz mądrale dom sobie zabudowali drewnianymi szafami, a mnie zostawili z TYM i zadowoleni. Ale może to i lepiej, bo co do szafy też nie mam ciągle pomysłu, a właściwie to mam ich 100.

Zdjęć tego przybytku nie wrzucam bo to naprawdę poważny obciach ;) Za mam kilka fotek z prób "oswojenia" sypialni.




Długo się zastanawiałam, jak to jest, że jak tylko oglądam blogi, instagramy, pinteresty czy chociażby googlową grafikę, to niemal na każdym zdjęciu, łóżko krzyczy żeby do niego wskoczyć, leżeć i nie wychodzić, albo stać nad i nim podziwiać. Do wyboru.

No i już wiem! Każde z tych łóżek, to składowisko narzut, mniejszych i większych poduszek dekoracyjnych, puchatych poduch do spania. No i oczywiście zagłówek! Co do poduch podejście mam tu raczej praktyczne... nie widzę sensu układania ich codziennie w stosiki, a wieczorem zwalania na podłogę. Co do tych do spania, no cóż, prawda jest taka, że i dla mnie i dla Kuby, im większy z poduszki "flak" tym lepiej nam się śpi. Dlatego odpadają puchate, napompowane, królewskie poduchy.

No a zagłówek? Oj zagłówek mi się marzy. Ale jaki? Ano właśnie. Tapicerowany? Gołe dechy? Metalowy? Gładki? W ciapki? Matko jedyna!




Przydałoby się też coś nad łóżkiem. No ale co? Obrazki? Półka na obrazki? Może jednak ta fototapeta? Albo tapeta. Albo baldachim... Albo wszystko na raz.




No i cóż mi pomożecie moje drogie? Napiszcie jakie są wasze doświadczenia, co wyszło fajnie, a czego lepiej unikać w sypialnianych pieleszach. Będę wdzięczna za każdą radę :)



Pozdrawiam ciepło!
Magda