Na początek wyznanie: 3 listopada odpaliłam "Last Christmas". Zrobiłam to świadomie. Żadne pod wpływem, żadne w afekcie, nikt nie stał z nożem. Nie, nie było za wcześnie. Powiem więcej, pierwsze "Last Christmas" w tym roku włączyłam w pewien sierpniowy, mglisty poranek. Tak, sierpniowy. Bo jestem nienormalna. I najważniejsze - bo mogłam. Nie wstydzę się owego incydentu, i dodam, że są nauszni świadkowie wydarzenia. A kiedy tylko w listopadzie znicze ustąpiły miejsca czekoladowym mikołajom na wejściu do Tesco, świąteczna celebracja przestała już być tyko duchowa, a ja rozpoczęłam trudną pracę i morderczy wyścig o tytuł "chodzącej bombki roku 2016".
Świąteczne plany miałam ambitne. Kilka lat temu widziałam zdjęcia mieszkania, na które Święta się po prostu wyrzygały. Gwiazdeczki, lampeczki, choineczki. Srebrne, złote, czerwone. Elfy w łazience, renifer na balkonie i Mikołaj na dachu. Podobny klimat miałam w głowie, do podobnego porzygu zmierzałam. A potem gdzieś popełniłam błąd...
Przez ponad miesiąc mieszkanie wyglądało tak, jakbyśmy dopiero co wrócili z bazaru. Siatki. Wszędzie siatki. Siatki do wyniesienia, siatki przyniesione, siatki do oddania, siatki do przejrzenia, przejrzane siatki do wyrzucenia, przejrzane siatki do oddania i siatki z którymi cholera wie co zrobić. Siatki z Biedry, siatki sprzed lat, siatki porwane i całe. I tak chodził ten mój biedny mężczyzna z tymi siatkami do samochodu, z samochodu, do komórki i z powrotem. Gubił się przy tym, czasem długo nie wracał, a czasem chodził dwa razy, bo zapomniał z czym i po co właściwie szedł.
Nawet gdybym w tym okresie, wyjechała z moim brokatowym, świątecznym reniferem, to prawdopodobnie i tak zniknąłby gdzieś między siatkami lub co gorsza trafił do jednej z nich. Czyli nastroju zero. Zdjęć zero. Brokatowego renifera zero. Siatek pisiont. Sytuację udało się opanować dopiero w minioną niedzielę.. (a co w tych siatkach, napiszę w następnym poście ;))
A teraz dramat. Dramat prawdziwy i wyjątkowo dla blogerki bolesny (patrząc na regularność pojawiania się postów na moim blogu, słowo blogerka wydaje się być wyjątkowo zabawne i jeszcze wyjątkowiej niepasujące). Kiedy zaczęłam tu sobie coś skrobać, miałam silne postanowienie, że blog na długie lata pozostanie moją tajemnicą, a kiedy już będę sławna i bogata, kiedy wydam książkę pod pseudonimem i urządzę mieszkanie jakiejś gwiazdy, to może się komuś ujawnię, ale i to nic pewnego. Oczywiście już po pierwszym tygodniu wypaplałam komu się dało, a licznik odwiedzin skoczył drastycznie z 4 do 8 dziennie. W dzień publikacji posta. Potem okazało się, że nie odznaczyłam w bloggerze opcji "nie licz moich wejść" i znowu spadł do 4. Pewnych postanowień trzymam się do dziś, fanpejdża nie mam, reklam nie robię i jak byłam, tak jestem cienki bolek. Ale najbliżsi wiedzą, czytają. I błąd.
Narobiłam prezentów DIY i nic nie mogę pokazać. Ani jednej fotki, ani jednego kadru, ani kawałka pomysłu, bo każdą niespodziankę szlag trafi. I to mnie boli. Boli mnie szczerze, bo pokazywać pomysły na świąteczne prezenty po Świętach to już jakby lipa. Pokazać za rok? No względnie do przemyślenia, ale i tak nie wiadomo. I tak stoją te rzeczy co to je zrobiłam i nawet w moich krytycznych oczach wyglądają nieźle, ale pokazać nie mogę, więc cierpię sobie przedświąteczne katusze.
Jedyne co mogę to kilka świątecznych wypieków...
Oraz zdjęcie pt. "Kochany Święty Mikołaju, już wcale nie chce KitchenAid'a".
Jak wynika ze statystyk, następny post popełnię pewnie pod koniec stycznia, także chciałabym złożyć Wam życzenia świąteczne, noworoczne, z okazji Trzech Króli oraz Dnia Babci i Dziadka. Ale skupiając się na Świętach, to życzę Wam, żeby upłynęły w takiej atmosferze jaką sobie wymarzyliście, bez narzucania że rodzinne, że spokojne, że takie i śmakie, po prostu Wasze. A nadchodzący rok niech przyniesie Wam wiele dobrego!
Buziaki!
Magda