niedziela, 26 kwietnia 2015

Domowa suszarnia i korpo obrzydzenie

Dziś pozwolę sobie podzielić post na część miłą dla oka, brzucha i zmysłów oraz drugą część- po prostu brzydką. Gdyby ktoś z niewyjaśnionych przyczyn dotrwał do końca, to będę bardzo ciekawa waszych porad i przemyśleń.

Zaczynam ładnie, tak jak obiecałam. W sobotę umówiliśmy się u znajomymch na domowe robienie sushi. Kocham sushi i był taki czas, że naprawdę mogłam jeść je codziennie. Teraz już mi trochę przeszło, ale raz na jakiś czas mam nieprzejednaną ochotę na surowe rybsko zawinięte w glon. 

Mój Kuba nie jest raczej fanem sushi, któremu jego zdaniem bardzo daleko do schaboszczaka z kapustką i ziemniaczkami. "To o to tyle hałasu?" zapytał, ale krzywiąc się i tak wszamał kilka porządnych futomaków ;)

Wyszło całkiem profesjonalnie, z jaśminową herbatą, wypasionym czajniczkiem, oryginalną Philadelphią (a nie jakimś tam Kremusiem czy innym badziewiem), świeżym łososiem i koncertem Queen w tle :)












No i wszystko byłoby fajnie, gdyby wieczór nie minął szybko, a po sobocie nie przyszła niedziela, a po niedzieli to już wiadomo... No i tu przechodzę do drugiej części posta, w której pozwolę sobie pojęczeć i wylać swoje gorzkie żale.

Nienawidzę swojej pracy. Po prostu nie znoszę. Pracuję w gigantycznej korporacji, która jest rasowym przykładem całego tego korpo syfu znanego z kawałów i internetowych obrazków. Flaki mi się w środku przewracają, kiedy słyszę, że mam "rozwiązać to issue ASAP, bo jak nie to będzie breach". Albo, że jeśli w toalecie przepali się żarówka to muszę złożyć "request", który zaaprobuje mój przełożony, a potem przełożony mojego przełożonego, aż w końcu następnego dnia przyjdzie Pan Rysiu i wymieni żarówkę. Lub nie wymieni, bo inny gwint, a wtedy to inny "request" i od nowa!

W korporacji ludzie nie są ludźmi. Nikogo nie interesujesz jako człowiek, nie ważne jak masz na imię, skąd jesteś i co lubisz robić w wolnym czasie. No właśnie, w wolnym czasie? A co to takiego? Był okres, którym spędzałam w pracy kilkanaście godzin dziennie, a kiedy przyszło co do czego to jeszcze dostałam za to opierdziel, bo najwyraźniej nie pracuję efektywnie, skoro nie potrafię się wyrobić. W korporacji uczestniczysz w nieustannym wyścigu szczurów, który oficjalnie nazywany jest szansą rozwoju, doskonaleniem umiejętności, karierą i pięciem się w górę. No więc ja mam gdzieś ten rozwój, te umiejętności, tę karierę i tę górę, która dla mnie jest tak naprawdę dołem. Zadziwia mnie tylko, że ludzie w to tak ślepo wierzą. Że podpisują się pod hasłami "one team, one goal!", "together we can more", "we are friends"  i innymi takimi bzdurami, które zdobią (czy na pewno?) ściany budynku, w którym pracuję. A tak naprawdę te moje "friendsy z teamu, z którym mam jeden goal" to gdyby mogły to by mi aortę przegryzły, oby tylko w lepszym świetle się pokazać. 

Ja tam zwyczajnie nie pasuję ... Jak słyszę o nowych szkoleniach, kursach itd. to uciekam gdzie pieprz rośnie i staram się stać niewidzialna, żeby tylko ktoś mnie tam nie wysłał. Ja bym wolała kurs kroju i szycia, kurs obróbki drewna, robienia biżuterii, florystyki, garncarstwa, gotowania czy robienia cup caków... Mówią mi tam, że nie jestem ambitna. Ano nie jestem. Taki rozwój to dla mnie cofanie się, a nie rozwój. Codziennie rano wstaję do pracy z obrzydzeniem...

Tak, teraz jest ten czas, żeby zapytać: "no to co ty tam jeszcze robisz?!". Co ja robię? Sama nie wiem. Raczej siedzę i się boję. Bo kredyt. Bo do garnka coś włożyć trzeba. Bo płacą w terminie... No bo co mogę zrobić? Szukając nowej pracy, jedyne odpowiedzi jakie otrzymuję, to z miejsc identycznych, tylko o innych światowych nazwach. A ja już nie chcę tego robić... Marzy mi się coś swojego, coś małego, coś... dobrego. Coś co sprawi, że nie będę miała w niedzielę wieczorem mdłości ze stresu, że nie będę budzić się z obrzydzeniem, że nie będę wracała do domu z płaczem, że nie będzie mi się śnić moja przełożona. Chcę coś, co sprawi, że zachce mi się żyć... 

Nie wiem jak to zrobić, nie wiem skąd wziąć kasę, nie wiem co to ma być. Ale wiem, że muszę, inaczej wyląduję w psychiatryku... A z drugiej strony jestem wielkim tchórzem.


Napiszcie jak tam u Was sytuacja! Też tak macie? Miałyście? Cóż czynić? Jak żyć? ;)

Pozdrawiam!
Magda






niedziela, 19 kwietnia 2015

Białe jest t(b)rudne!

W sobotę rano rzuciłam się na porządki. Wszyscy normalni ludzie załatwili te sprawy przed Wielkanocą, ale jako że miałam lenia giganta, to palcem nie kiwnęłam. To mam za swoje! Kiedy upierałam się na wszystko w bieli, nie do końca chyba zdawałam sobie sprawę z tego co robię... Eh, już wiem. Kurzy się to to, brudzi i w konsekwencji robi szare. Białe zasłonki jak magnes przyciągają kłaki z czarnego kota, białe drzwi zbierają pobliski kurz. Myślałam, że białe szafki w kuchni są nawet czyste, aż przypadkowo dotknęłam mokrą ręką. I nie, nie są. 

A Okna... rany ile ja mam okien! Okazało się, że zdecydowanie za dużo. A wszystkie tak brudne, że spokojnie i bezpiecznie mogłabym oglądać przez nie marcowe zaćmienie słońca. Już, już brałam się do mycia... ale zimno i goście się zapowiedzieli, cóż było robić? Ogarnęłam sytuację dość pobieżnie, porobiłam zdjęcia, że niby ładnie i czekam na kanapie na lepsze czasy :P

Może gdybym ganiała codziennie ze ścierką i odkurzaczem... no, ale jak zgadujecie nie biegam. 
Macie może jakieś magiczne sposoby? Ale tylko te naprawdę magiczne mnie interesują! ;)





Trochę też poszalałam w kuchni. Przez pół dnia miałam tak zwaną "wolną chatę" więc mogłam sobie przy akompaniamencie ulubionego koncertu S&M postać legalnie przy garach. Problem z tymi moimi kulinariami jest taki, że owszem podczas przygotowań mogę nacykać fotek jak szalona, ale w ostatniej fazie, kiedy wszystko już dochodzi w piekarniku i w garach, to mi się zaczyna palić grunt pod stopami i nie ma czasu robić zdjęć! A potem stygnie, rodzina się drze od stołu... No i tak.

Wczoraj zrobiłam piersi kurczaka z pieczonymi koktajlowymi pomidorkami, na puree z zielonego groszku, podawane z tagliatelle marchewkowym. Zdjęcia całości oczywiście nie mam!





A na deser ciasto jogurtowe z zeszłoroczną konfiturą z czarnej porzeczki. Wyszło nawet nieźle, a nie spodziewałam się raczej sukcesów. Miło się sama zaskoczyłam :)



W sobotę udało mi się też w końcu za sprawą tatusia z wiertarą zrealizować parę projektów, które już od dawna czekały w kolejce. Niebawem się pochwalę!

Miłego i mam nadzieję ciepłego tygodnia :)

Magda

wtorek, 14 kwietnia 2015

7 sposobów na wiosenne radości :))

Eh, z tą wiosną! Nabyła się raptem dwa dni. Marzanny już dawno potopione, trampki i baleriny czekają w gotowości, rękawiczki pochowane do pudeł, w głowie już wiosenne pstro, a tu jaśniepani się ślimaczy i dojść coś nie może. Gdyby nie to, że faktycznie w przyrodzie widać już jej prawdziwe oznaki, to bym się nie na żarty obraziła. Ale idzie i mam nadzieję, że w końcu zawita na dobre! :)

Co roku mam tak, że czekam i czekam na tę wiosnę, a ona przychodzi nagle i ... ojej, już lato. Mija nagle i nawet nie zdążam zauważyć kiedy wszystko się zazieleniło i obudziło do życia. W tym roku postanowiłam przeżyć wiosnę świadomie! Tak, wiem jak patetycznie to brzmi... ale chodzi o to, że zamierzam dostrzegać i cieszyć się tym co dostrzegam.

Pomyślałam, że napiszę tu o kilku rzeczach, które na wiosnę sprawiają mi przyjemność. Może znajdziecie coś dla siebie :)

1. Śniadania na świeżym powietrzu.

Na wiosnę zaczyna się czas jedzenia na powietrzu. Kocham jeść na powietrzu, wszystko wtedy lepiej smakuje, nawet najgorsza, badziewiasta herbata nabiera aromatu. No i parówki (wiem, wiem, parówki są fu!).




2. Rolki

Rolki są super! Nie muszą być jakieś "wypasione", ważne żeby się toczyć ;) na rolkach się super planuje, rozmyśla, ewentualnie plotkuje z koleżanką. A ja ostatnio jeżdżąc sama przypomniałam sobie wierszyk z dzieciństwa i powiedziałam go na głos. Wstydu by nie było, gdyby facet nie wyjechał akurat na rowerze z lasu...



3. Kolorowe pazury

Można sobie zaszaleć, a co! Zimą pomalowałam paznokcie dosłownie kilka razy i to na jakieś smętne beże...



4. Stare piosenki

Niedzielny wieczór spędziłam na YouTube oglądając sobie stare ukochane teledyski, o których na dłuuugo zapomniałam! Nieźle się odmłodziłam :)

Moja miłość Bon Jovi
https://www.youtube.com/watch?v=-nlDy6h-v9c

Krysia i Rysio
https://www.youtube.com/watch?v=KUmrNavXsd0

The Calling
https://www.youtube.com/watch?v=iAP9AF6DCu4

Stare, dobre Depesze
https://www.youtube.com/watch?v=aGSKrC7dGcY

Michael
https://www.youtube.com/watch?v=PivWY9wn5ps

I Backstreet Boys (nie, nie wstydzę się!)
https://www.youtube.com/watch?v=4fndeDfaWCg


5. Sezon na apaszki

Już wyłażą same z szuflady!







6. Majowe Bieszczady

Bieszczadzkie piosenki, rozgwieżdżone niebo, zieleń, cisza, natura, góry i ... brak ludzi. Już na początku maja wybieramy się na bieszczadzki urlop! Oczywiście po majówce, jak już tłumy pojadą, połoniny odetchną z ulgą, niedźwiedzie też, będzie miejsce w knajpach i pustki na szlakach... Nie mogę się doczekać i skreślam dni w kalendarzu. Zostało jeszcze 19. Ok, dożyję!

A to zeszłoroczny maj :)



7. Gra w zielone!

Mam ochotę na wszystko co zielone. Głównie w sferze żywności ;) Spokojnie, ścian na groszek mimo wiosny nie pomaluję!






Jest jeszcze wiele innych radości, takich jak fakt, że z czystym sumieniem można wystawić jęczącego kota na balkon, spać przy otwartym oknie, zakładać okulary słoneczne, widzieć i czuć te wszystkie kwitnące owocowe drzewka i wiele, wiele innych :)

Wiosennie pozdrawiam mimo tego cholernego wiatru!
Magda


wtorek, 7 kwietnia 2015

Orient, babcia, klasyka i Rudolf.

Siedząc za świątecznym stołem w domu rodziców nagle mnie olśniło. Przecież oni też mają godne uwagi wnętrze! I to właśnie je w kilku migawkach chciałam pokazać.

Wnętrze mojego rodzinnego domu to połączenie różnych stylów, które opiera się na bardzo klasycznej bazie, głównie jednak kręcąc się wokół tego, co po prostu podoba się mieszkańcom. Utrzymane w ciepłych barwach, z orientalnymi dodatkami, pełne różnych pamiątek, uratowanych przed zapomnieniem przedmiotów i mebli. Właściwie nigdy go jakoś szczególnie nie doceniałam, będąc zafascynowana wszystkim co białe i szare, ale nagle spojrzałam inaczej i... ładnie tam :)

Zapraszam na małą wycieczkę!



Roześmiany Buddha to pamiątka z podróży, ma jeszcze kliku kumpli na kominku ;) 

Ściany zdobią obrazy, malowane głównie przez rodzinę i znajomych. Każdy jest inny, każda rama jest inna, ale jednak wszystko do siebie tak jakoś pasuje.






Sporo uwagi zostało poświęcone oświetleniu. Lampy, lampeczki, kinkiety, żyrandole... Ten tutaj na dole to nasz słynny, czeski Záruční Svítidlo! Zamówiony z allegro przyszedł w pudle, w którym każdy, najmniejszy nawet kryształek zapakowany był w osobny kawałek papieru i jeszcze sklejony taśmą... Całą rodziną siedzieliśmy na podłodze parę ładnych godzin i rozpakowywaliśmy to cholerstwo!




Biurko na powyższym zdjęciu, to zdecydowanie biurko z duszą, przy którym moja mała mamcia odrabiała lekcje, potem ja przy nim ślęczałam nocami, a potem jeszcze mój brat i jego zeszyty. Zasadniczo mama miała je z odzysku więc jest jeszcze starsze niż nam się wydaje. Pewnie nigdy nie pomyślałoby sobie, że pewnego dnia stanie na nim taki wynalazek jak laptop...

Poniżej jeszcze jeden stary mebel. Toaletka niemal wyrwana spod siekiery chcącej ją przerobić na drewno opałowe... Odnowiona, dostała nowe lusterka i teraz w kulminacyjnym punkcie domu dzielnie znosi to wszystko, co każdy domownik wywala z kieszeni zaraz po wejściu, a także przedmioty pierwszej potrzeby czyli latarkę, metrówkę, świeczkę na komary... ;)



W kuchni natomiast rządzi styl babciny. Serweteczki, kwiatuszki, słoiczki i masa pamiątek. Od lat, z każdej podróży trzeba przywieźć tak zwany "gar" czy jak kto woli "skorupę". Generalnie naczynie w jakiś sposób charakterystyczne dla regionu. Jest też stary zegar z kukułką, który nie przestaje fascynować mojego brata: "Jak to bez baterii?! Jak to bez prądu?! No to jak to chodzi?!"


Kredens, na którym to wszystko stoi, również uratowany z drogi na śmietnik, w którą wysłała go jakaś koleżanka mamy. Na szczęście znalazł u nas swoje miejsce. Mama nie chce go oddawać do renowacji, podoba jej się taki stary, drewniany. A butelka poniżej odziedziczona po mojej prababci.



Na koniec nieodłączny element wystroju, pasujący do podłogi, do mebli i koloru ścian - dziadek Rudolf.
Najukochańszy na świecie staruszek, w którego futerko wypłakałam hektolitry swoich nastoletnich łez, który leczył złamane serce mrucząc całą noc i kiziając rano mokrym nosem :) Rudolf też niejako z odzysku, bo ze schroniska. Koci emeryt, ale myszy nadal dzielnie łapie!


Chyba jak każdy, strasznie kocham ten swój rodzinny dom, jego zapach, atmosferę i oczywiście domowników :)

Życzę miłego tygodnia!
Magda