środa, 8 czerwca 2016

Intymne zwierzenia z muzycznego wnętrza

Zostałam w dzieciństwie nieodwracalnie skrzywdzona. Teraz po latach, zrzucam w końcu bolesną zasłonę milczenia i publicznie wyznaję, że tak, rodzice moi najdrożsi postanowili uświetnić mi czasy mojego potencjalnie beztroskiego dzieciństwa, twórczością zespołu Budka Suflera. Nie było takiej w chwili w naszym rodzinnym Fiacie Uno, kiedy z głośników nie ryczałby Krzysztof Cugowski. Ewentualnie Felicjan Andrzejczak (to ten od Jolka, Jolka), ale jednak co Krzychu, to Krzychu. 


Dziadek próbował wyprostować to "Lambadą", babcia Krzysztofem Krawczykiem, a ja sama MAFIĄ i Varius Manxem. Brat się poddał w wieku lat 7 i pogodził z faktem, że do tanga trzeba dwojga, że wszyscy święci balują w niebie i że po nocy przychodzi dziań, a po burzy spokój.

 

Zdarzały się też szanownym rodzicielom chwile upadłości muzycznej, które objawiły się między innymi zakupem kasety grupy Ich Troje. TEJ kasety. Z przewijaną później w nieskończoność, za pomocą przycisku REW, piosenką o pewnym „sępie miłości”. A mogli oni krzewić w latoroślach swych miłość do Mozarta, Bacha czy chociaż Lady Pank albo Perfectu. Mogli. Co poszło nie tak?


Zbuntowawszy się jednak już nieco wcześniej i będąc przeświadczona o wyższości moich gustów muzycznych nad rodzicielskimi, pewnego lata stałam się szczęśliwą posiadaczką kasety VIVA HITS 1997 i "Kokodżambom" z mojego magnetofonu nie było końca. Następnie postanowiłam wesprzeć rodziny wielodzietne i pokochałam The Kelly Family, a przy ociekającej testosteronem twórczości Backstreet Boys rodzicie nie zdzierżyli i kupili mi w końcu walkmana (hipokryci). Mojego pierwszego WALKAMANA! I wtedy mogłam już spokojnie zasypiać w słuchawkach na uszach, cała zapłakana, bo Brian mnie nie kocha, a ja go tak. 


No cóż, początki zwykle bywają trudne, a jak tak teraz patrzę, to ta Budka Suflera jednak wcale nie była taka zła. Przebrnąwszy jednak przez wszystkie młodzieńcze zauroczenia, stanęłam w końcu w obliczu miłości prawdziwej i na długo jedynej, co więcej trwającej nieustannie do dziś. BON JOVI. Nie wiem dlaczego, nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale od tamtej pory liczył się już tylko John.  


Dowiedziawszy się, że rock może być spoko, a Britney Spears zgodnie z doniesieniami z "BRAVO" powiększyła sobie cycki (co ostatecznie ją w moich nastoletnich oczach zdyskwalifikowało), przypadkiem usłyszałam kilka kawałków z Black Album Metallicy, a później Load i Reload i całe to dobro, które powstało wcześniej... Kolejna wieloletnia miłość zagościła w moim sercu. I ta miłość jest chyba najsilniejsza ze wszystkich możliwych muzycznych miłości... Metallica jest moim lekiem na całe zło i pomimo ciągłego jej wałkowania nigdy mi się nie znudziła. Tak już pewnie zostanie zawsze, ale jakbyś drogi Jamesie wraz z zespołem spiął tyłek i wydał w końcu nową płytę, to obiecuję, że ją kupię, a nie ściągnę.



Żeby nie było tak poważnie, to dokonałam też, pod wpływem otoczenia, kilku małych zdrad i przez pół roku "hiphopowcem" będąc, wkułam na pamięć wszystkie bardziej znane kawałki Kaliber 44. Żeby móc błyszczeć na dzielni  i żeby podrywać chłopaków w spodniach z krokiem w kolanach. Szybko jednak wróciłam do siebie, ale echa dawnego "fejmu" kiedy rapuję poniższy kawałek czuję do dziś.


Wracając jednak do tego, co faktycznie w duszy mi gra, to gra wiele... i teraz dopiero zdałam sobie sprawę, że gdybym chciała wymieniać wszystko, to byłoby to dobrych kilka godzin muzyki począwszy od The Beatles, Elvisa, Billa Halleya przez Queen, Eddiego Vadera, Aerosmith, Linkin Park, Red Hot Chilli Peppers, Coldplay, aż po Rihanne i Adele, a po drodze zahaczając o kilka polskich poezji śpiewanych, SDM i Na Bani.






I chociaż bardzo cenię sobie ciszę, to nie potrafię żyć bez muzyki i ciągle sama lub za sprawą bliskich mi osób osób odkrywam coś nowego.


Ostatnią i najświeższą moją miłością, jest brytyjski zespół Mumford & Sons. Miłość tę udało mi się skonsumować na koncercie owego zespołu w maju, w czeskiej Pradze. I gdybym nawet chciała opisać tę atmosferę, wszystkie uczucia i emocje, historię o tym jak DOTKNĘŁAM WOKALISTY, o tym jak przepchałyśmy się pod samą scenę, jak bardzo się darłyśmy oraz jak długo człowiek jest w stanie skakać, to nie mam na to słów. Jedno jest pewne, muzyka sama w sobie jest cudowna, ale muzyka na żywo... kiedy ludzie na scenie dają z siebie wszystko, kiedy cieknie z nich pot i chrypnie głos, to już jest dla mnie mistrzostwo świata.







A znacie coś takiego, co ja określam może trochę wulgarnie, ale moim zdaniem słusznie, jako "piosenkę z dupy w głowie"? Chodzi  w skrócie o to, że budzisz się rano i masz w głowie piosenkę. Nie wiesz skąd się wzięła, bo nie słuchałaś jej przez lata, albo przeciwnie jest to kawałek, który wałkowałaś przez cały ostatni dzień. A czasem jest to melodia z kretyńskiej reklamy...

Moja piosenka na dziś poniżej... i nie, nie żartuję.


Buziaki :)