poniedziałek, 5 października 2015

Jak jesienią ruszyć tyłek?

No właśnie, jak? Ja się pytam. Jeśli ktoś się spodziewał posta w stylu "żeby jesienią ruszyć tyłek potrzebujesz: pół szklanki soku z cytryny na czczo, korzenia imbiru, ciepłej kiecki i wygodnych butów" to się rozczaruje. Otóż ja nie wiem. Mój tyłek wraz z rozpoczęciem jesieni nie rusza się. Ni hu hu! Nie chodzi tu oczywiście o pokaźnych rozmiarów narzędzie do siedzenia samo w sobie. Przenośnia taka, ale sens jeden... nie chce mi się.


I tak leżąc na wakacjach na gorącym piasku czy kontemplując bieszczadzkie widoki, snułam niekończące się plany na jesień. Co tu zrobić, żeby nie przesiedzieć jej w dresie pod kocem, z laptopem na kolanach, w wełnianych skarpetach i herbatą w ręku. Na drutach miałam robić, na tańce się zapisać, przetworzyć dynię  i śliwki na 6 sposobów, stolik nowy kupić, na blogu często pisać, do fryzjera pójść i regularnie malować paznokcie. I zgadnijcie co się stało... Już pierwszego dnia po powrocie, zasnęłam na kanapie w dresie, pod kocem, z laptopem na kolanach, w wełnianych skarpetkach, bez herbaty, bo by się wylała i z tymi niepomalowanymi paznokciami. Nie muszę chyba dodawać, że nie przerobiłam dyni i śliwek, nie kupiłam stolika itd.

No i nie wiem! Naprawdę nie wiem jak to zrobić, żeby wyjść spod tego koca... jedyna znana mi metoda to nie wracać do domu. Bo jak wracam, to koniec. Mogiła. Wciągają mnie ten koc i ta kanapa i ta reszta. Odkopią mnie dopiero na wiosnę, a i wtedy nie wiadomo czy znajdą. 

Jesień wtargnęła. Opłakuję balerinki i sandałki, a wyciągam botki i kozaki. Maska do pływania i kostium kąpielowy już spoczęły w pudle, a światło dzienne zobaczyła już czapka i rękawiczki. Kurtka zimowa czai się w pokrowcu chichocząc ze swojego rozmiaru i ze mnie. 

Ale obiecuję wziąć się w garść! Bo żarciki żarcikami, ale przyznać muszę, że porządnie sobie odpoczęłam i pewnie tylko zderzenie z rzeczywistością tak na mnie podziałało. I może jednak jutro chwycę za coś z tej mojej długiej listy :) Obiecuję też w końcu wrócić do czegoś wnętrzarskiego, bo już naprawdę hańba mi za to, co się tu dzieje!

Ostatnie takie foty!







Buziaki!
Magda

poniedziałek, 21 września 2015

Janusz i Halina na wakacjach - czyli kilka chwil na Korfu

Poznajcie Janusza i Halinę. Po ciężko przepracowanym roku, ta urocza para wyrusza na wakacje. Nie byle jakie wakacje! Wakacje "olinkluziw" i to w Grecji! Janusz to brzuchaty jegomość z wąsem, urodzony orator, dyrektor. Halina to oczywiście żona Janusza, cycata niewiasta odziana w panterkę, najpewniej urzędniczka.

Janusza i Halinę rozpoznasz już na lotnisku. Tak, to waśnie będzie ten, który niepostrzeżenie wciśnie się na początek kolejki do odprawy. Janusz pouczy celnika, jak mają się obchodzić z jego walizką (bo Marianowi kiedyś popsuli!). Później uprze się, że on nie zdejmie paska od spodni i zegarka, żeby przejść przez bramkę, a rozczarowana Halina będzie musiała pożegnać się z ulubionym pilniczkiem i kanapkami na drogę dla Janusza. I tak oto, po pierwszych przeciwnościach losu Janusz wkracza do raju - strefy wolnocłowej! Nie wie Janusz za co się łapać, tyle tych butelek.. Niby mają te olinkluziw, ale kto ich tam Greków wie, lepiej dmuchać na zimne! A i dla szwagra Mariana można by tak flaszeczkę.

Uzbrojony w arterię butelek Janusz wsiada na pokład samolotu. Halina jakby trochę onieśmielona, ale Janusz stary wyjadacz wszystko wie. Ostentacyjnie narzeka, że ten samolot jest jakiś mały i on nie będzie siedział od brzega! Teraz Janusz czeka na darmową kanapkę, bo kolega Henryk kiedyś mu powiedział, że dają. I tu zdziwko "Halina kanapki po 10 zeta! Widziałaś ty Halina? 10 zeta za bułkę z serem!" Po pełnym emocji starcie Janusz zapada w chrapotliwy sen. Zbiera siły, żeby móc poklaskać przy lądowaniu. Halina robi zdjęcia przez okno. 

W hotelu Janusz i Halina trafiają na pierwszą przeszkodę, nieoczekiwanie ktoś odzywa się do nich w jakimś dziwnym języku. Po chwili konsternacji i wymianie zaniepokojonych spojrzeń Janusz postanawia uratować sytuację i odpowiada po polsku. Mówi głośno i wyraźnie, literuje i sylabizuje. Teraz to już ten gamoń musi zrozumieć! Wieczorem, wypachniony Janusz udaje się na swoją pierwszą kolację olinkluziw. Nakłada na kilka talerzy wszystko co tylko znajdzie (Halina nakładaj! Zapłacone jest!) po czym stwierdza, że nie ma tu nic do jedzenia! Halina załapuje się na komplement o swoich schaboszczkach z kapustką. Janusz i Halina udają się do baru. Jeszcze do późnych godzin nocnych, hotelowi goście będą mogli cieszyć uszy rubasznym śmiechem Janusza.

Następnego dnia rano, sprawa jest w rękach Haliny. Grażyna jej powiedziała, że trzeba sobie zajmować leżaki na plaży. O godzinie 7:00 Halina wyrusza i układa na leżakach ręczniki, trochę się obawia, ale tak trzeba. Po śniadaniu Halina ma drugie ważne zadanie, musi nasmarować brzuchacz Janusza kremem z filtrem. Janusz się opiera, głośno podkreślając, że nie jest babą. Wyjmują krzyżówki i plażują. Woda zimna, tylko 24 stopnie (w Chałupach to była cieplejsza woda, co nie Halina?). Wieczorem oczywiście spalony Janusz jest czerwony jak burak. Postanawia schłodzić się basenie ignorując zakaz i fakt, że akurat chlorują wodę (Nie będą mi tu mówić co mam robić Halina! Zapłacone? Zapłacone!). I tak Januszowi i Halinie mijają wakacje olinkiziw w Grecji :)

I mi też minęły :) Powyższe to oczywiście żarcik i mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam. Janusze i Haliny były obecne na uroczym Korfu, na którym spędziliśmy ostatni tydzień. Muszę przyznać, że porządnie się poleniłam, poopalałam, pomoczyłam w tej zimnej (24-stopniowej!) wodzie i objadłam sałatki greckiej za wszystkie czasy!



Wyspa jest naprawdę piękna, zielona i górzysta. Kąpiąc się  morzu ma się widok na góry! To prawie tak, jakby się spełniało moje marzenie i morze było w Bieszczadach :D






Wypożyczenie rowerów nie okazało się najszczęśliwszym pomysłem... umarłam szybciej niż wsiadłam na rower. Nieumiejętność korzystania z przerzutek nie pomagała mi... ;)  Ale widoki były piękne!

Przypadkowo natrafiliśmy na plażę nudystów... głupio było robić fotki ;)





Tymczasem jedziemy odpoczywać dalej, teraz już w Polsce :)

Buziaki!
Magda

niedziela, 30 sierpnia 2015

Ciemna zieleń wprowadziła się do salonu

Już od dawna marzyła mi się ciemna zieleń w salonie. Nie żeby zaraz malować ściany i zmieniać obicie kanapy, ale kilka sympatycznych dodatków - koniecznie! Poprzednim razem kiedy miałam takie plany, ostatecznie skończyło się na zielonej świeczce ze sklepu Społem. Teraz udało się pójść o krok dalej :)

W tym tygodniu odwiedziłam po raz pierwszy H&M Home... Nie wiem czy dobrze, że tam byłam, bo po prostu poszłam z torbami. Ale z pełnymi torbami. I jestem pewna, że jeszcze nie raz pójdę! Co najmniej raz w miesiącu będę odbywać tam pielgrzymkę. 

Kiedy tak tłukłam się tam, przez pół stolicy, do zapomnianego przez świat centrum handlowego, urokliwie położonego pomiędzy cmentarzami, to przez całą drogę zastanawiałam się: co w ogóle H&M sobie myślało? Dlaczego w każdym ich sklepie nie ma działu home? Dajmy na to zamiast męskiego... ;) Albo po prostu! 









Na talerzu też zieloność! Polecam zupę krem z kabaczka i świeżego szpinaku z grzankami serowymi.


Póki co nie interesuje mnie jesień. Czuć ją rzeczywiście w powietrzu, czuć zapach palonych liści, a i słońce jakby już trochę inaczej świeci. Ale przede mną jeszcze wakacje! :) Jeszcze daw tygodnie nieludzkiej harówki w pracy, a potem czeka mnie nagroda. Czekają mnie też po powrocie małe, a jednak wielkie zawodowe zmiany, z których ogromnie się cieszę. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów, nie pojadę na urlop z myślą, jaki  ogromny sajgon zostawiłam i jak ogromniejszy zastanę po powrocie. Ten jeden jedyny raz, będę miała wolną głowę i będę mogła w pełni się zrelaksować nie myśląc o pracy :) juhuuu!

Ta zieleń jeszcze na mnie czeka! Czekaj zielenio... dobra?



Niebawem pokażę resztę zielonych dekoracji, które chwilowo znajdują się w tej części salonu, której wolałabym nie prezentować ;)


Pozdrawiam niedzielnie!
Magda

niedziela, 16 sierpnia 2015

Trzydziestka sapie mi w plecy - czyli ja

Zawsze było tak, że nie mogłam się doczekać swoich urodzin. Spodziewałam się, że tego dnia z nieba posypie się dla mnie konfetti, przyjaciele wyskoczą zza kanapy, a wieczorem fajerwerki ułożą się w napis MAGDA. No dobra... mogę w sumie zrezygnować już z tego konfetti -za stara jestem. 

Dziś będzie trochę o mnie. O mnie, bo w tym tygodniu miałam urodziny. Kolejne przybliżające mnie do magicznej, okrągłej liczby. Fu! Powinnam właściwie przygotować coś super wnętrzarskiego, jako że nie było mnie tu dość długo, ale niestety chwilowo nasze mieszkanie ma mało wspólnego z wnętrzem. Chociaż sporo tu tak zwanych "wnętrzności" typu ciuchy, zawartość szuflad i innych pierdół można zobaczyć na wierzchu. 

Nie wiem jak przeżyłam ostatnie dwa tygodnie. Pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, snułam się jak zombie z pociągu do domu i po przekroczeniu progu padałam na twarz. W pracy jadłam śniadanie na śniadanie, obiad i kolację, a do tego te 100 stopni w powietrzu. Ale już widzę światełko w tunelu!

W sobotę zrobiliśmy małe spotkanie w gronie przyjaciół, które na chwilę pozwoliło mi się oderwać myślami od pracy i dodało trochę pozytywnej energii (pomimo niezliczonych przekleństw pod adresem cholernej czekolady na cieście, która po kilku sekundach od wyjęcia z lodówki roztapiała się!!!). 





Była to moja pierwsza przygoda z piętrowym ciachem. Nie wyszło nawet tak źle, ale wszelkie prace zdecydowanie utrudniał mi upał. Na szczęście udało się bez świeczek i "sto lat" (podczas którego nigdy nie wiem co ze sobą zrobić... głupio tak stać jak kołek, głupio śpiewać, głupio nie śpiewać, gdzie się patrzeć i co z tymi rękami? - też tak macie??? ).

Ale za to w dniu swoich urodzin nauczyłam się końcu jak się robi trójwarstwowe latte! O takie!







 A teraz część posta dla tak zwanych chętnych. Nieobowiązkowa, a zdjęć już więcej nie będzie. Bo żarty żartami, ale jednak urodziny od jakiegoś czasu już nie są dla mnie taką radością. Sprawiają, że zaczynam się zastanawiać nad sobą. Nad tym co osiągnęłam, czego nie osiągnęłam, co zrobiłam źle, co dobrze, ale przede wszystkim chodzi o to, że ja nadal nie wiem czego tak naprawdę w tym życiu chcę. Myślę, myślę i ... dupcia. Nie wiem.

Nadal nie potrafię odpowiedzieć na pytania: dlaczego rzucam rzeczy gdzie popadnie, zamiast odkładać je na miejsce? Dlaczego skarpetka leży na stole, dlaczego nie schowałam żółtego sera do lodówki, co robi szklanka w łazience, nożyczki pod łóżkiem i pocztówka na krześle, dlaczego giną łyżeczki, dlaczego czytam 4 książki jednocześnie, jak zaparkować równolegle i w końcu najważniejsza sprawa: gdzie jest moja pęseta?! Odpowiedź jest jedna: nie wiem. 

Są też oczywiście różne pozytywy, coś tu czasem napiszę (a to sporo znaczy), umiem już powiedzieć co jest moim hobby, umiem zrobić zdjęcie w innym trybie niż auto. Umiem słuchać ludzi, umiem sprawić żeby się czuli potrzebni i docenieni, wiem jak obsłużyć maszynę do szycia, jak zrobić curry i jak nastawić timer w piekarniku.

Ot taka ja! Od czwartku starsza, ale niekoniecznie mądrzejsza.
Idę. Idę do Rossmana kupić krem na zmarszczki. 

Buziaki,
Magda



niedziela, 2 sierpnia 2015

Wyszłam na taras i wrócę zaraz!

Lato w pełni. Przydałoby się robić przetwory, wekować słoiki, drylować wiśnie i zasypywać cukrem maliny, a tymczasem ja jestem uziemiona w robocie. Najbliższe dwa tygodnie zapowiadają się naprawdę ostro. Ale zaczynam już odliczać dni do naszych wakacji :)

Tymczasem, w końcu zapraszam Was na mój taras! Zbierałam się kilka miesięcy z tym postem. Kwiatki przekwitły, truskawki zeżarte, bazylia i mięta zakwitły. Stwierdziłam, że jeszcze chwila i lato się skończy, a ja dalej nie napiszę ani słowa. Jest jeszcze masa niedoskonałości, ale wygląda na to, że nie zajmę się już nimi w tym sezonie.

Taras jest spory, ma około 12 metrów. Kiedy kupowaliśmy mieszkanie, nie był dla nas jakimś priorytetem. Duży taras? No fajnie, ale bez jakiejś euforii. A teraz latem jest trochę jak trzeci pokój. Miło posiedzieć wieczorem, zjeść sobie na tym tarasie śniadanko. Jest gdzie wysuszyć pranie, postawić rowery. Sporo funkcji :)

Uprzedzam, że post zawierać będzie dużo zdjęć!





Taras w pewnym sensie podzielony jest na dwie strefy. Taką relaksacyjną, zdatną do pokazania oraz użytkową, która do pokazania się nie nadaje. Granicę w naturalny sposób wyznacza wykładzina, której mieliśmy zdecydowanie za mało ;) W przyszłości może pokuszę się o prawdziwe dechy, ale póki co wykładzina się świetnie sprawdza. Właściwie wszystkie rzeczy meble są z odzysku. Są też oczywiście moje ukochane, drewniane skrzynki i... pieniek! :D

















Jak już wspominałam, fajnie zjeść sobie weekendowe śniadanko na tarasie. Poniżej pomysł, jak można fajnie podać zwykłe kanapki.







I jeszcze kilka fotek zrobionych już wcześniej, wieczorową porą.




A Wy jakie macie plany na najbliższy tydzień? Dobrze, że zrobiłam tego posta, bo jak będę siedzieć codziennie w pracy po 12 godzin,to od czasu do czasu sobie odpalę i przypomnę jak wygląda dom ;)

Udanego tygodnia!
Magda