wtorek, 28 listopada 2017

Po co komu mąż?

Mój pierwszy mąż miał na imię Tomek. Miałam 10 lat. A Tomek był niewidzialny. Potem miałam męża Kamila, przez kilka godzin, na obozie w Rajgrodzie. Potem długo nie miałam męża, aż do 30 września tegoż roku. I teraz już mam takiego prawdziwego męża.

1.
Bo ja zawsze chciałam mieć męża. Taka ze mnie matrymonialna tradycjonalistka. Mąż to jest poważna sprawa. Poważniejsza niż chłopak, mniej nowoczesna niż partner i zdecydowanie nie tak patologiczna jak (o zgrozo!) konkubent. To takie proste: "skarpety męża", nie "skarpety chłopaka", albo co gorsza "skarpety konkubenta" (czy ktoś w ogóle tak mówi?!). Skarpety męża mają swoje prawa, są legalne, zakorzenione w środowisku, a nie że raz są, raz ich nie ma. Są zawsze, nigdy Cię nie zaskoczą i nigdy nie opuszczą.

No dobra, ale po co taki mąż? 

Po pierwsze, mąż zawsze i wszędzie będzie służył złotą radą.

Późna noc, ciąża, łóżko:

On: Dlaczego nie śpisz?
Ja: Bo nie mogę.
On: To zamknij oczy.
Ja: ...
On: Spróbuj zasnąć.

Wow! Bez tej rady nie wiedziała co robić. Do tej pory nie próbowałam ani razu, przysięgam! Lubię leżeć i patrzeć na nocny sufit.

Po drugie, mąż to taki chodzący kalendarz, z dużą ilością pamięci wewnętrznej.

Poniedziałek:
Ja: W sobotę jedziemy do babci na imieniny.
On: Ooookej.

Środa:
Ja: Pamiętasz o tych imieninach babci w sobotę?
On: No jasne!

Piątek:
Ja: Idę kupić prezent dla babci, na te imieniny, co to na nie jutro jedziemy.
On: Ooookej.

Sobota:
On: To jaki mamy na dziś plan?
Ja: No przecież babci imieniny...
On: Tak?! Rany, nic nie mówiłaś!


Po trzecie, mąż zawsze wie wcześniej.

Ja: Może kupimy nową komodę?
On: Nową komodę? Raaany, po co Ci nowa komoda? Stara też jest dobra. Bez sensu kupować nową komodę... (jeszcze więcej jęczenia).

Kupiliśmy nową komodę. (to chyba oczywiste)

Ja: No fajnie z tą komodą!
On: No pewnie! Ja od początku mówiłem, że trzeba kupić nową komodę.


Także jak widać, mąż się przydaje. Bez dwóch zdań. 

2.

3.

Życie bez mojego męża, nie byłoby tym samym życiem.

Tylko on potrafi zrobić takie mielone, że mogę je jeść tydzień. I rosół, z cebulą opalaną nad ogniem na balkonie, bo na indukcji opalić nidyrydy. I pastę jajeczną. I kapuśniak też! I Herbatkę taką z miodem i cytryną.
Ten człowiek, z cierpliwością mistrza Yody zniósł pełne 9 miesięcy hankowej ciąży. Jeździł po rurki z kremem o 22:00, obejrzał ze mną żenujący serial dla dziewczynek i masował mi plecy w trakcie oglądania tegoż żałosnego serialu, oddawał mi swoje kanapki z kiełbasą i tamował lawiny łez wzruszenia, kiedy na ekranie pojawiało się dziecko/mały kotek/starszy człowiek/ładne wnętrze. Był ze mną przy porodzie, podczas którego obiecał mi tony sera pleśniowego z tatarem i tylko dzięki tej fali motywacji, wydałam w końcu na świat różową Hankę.

Rozumie moje idiotyczne poczucie humoru i nawet go ono bawi! Tylko z nim mogę się dusić ze śmiechu w ciemnościach sypialni, kiedy znowu przyjdzie mu wygłosić jakąś złotą radę na temat zasypiania.

Tylko on, szczegółowo opowie mi przez telefon, co nacisnąć pod maską samochodu, żeby ten w końcu zapalił. I nawet kiedy dwa razy, w ciągu tego samego tygodnia, na tym samym parkingu, przytrę samochodem o ścianę, to zezłości się tylko troszeczkę.

Tylko z nim mogę się urwać na obiad do Wrocławia samolotem, bo bilety były za 19 zł. i bo sobota była wolna.

Jest cudownym tatą, fantastycznym mężem i bardzo dobrym człowiekiem. Motywuje, wspiera, dba i kocha.

Mójcion!

4.

5.

6.

I mam nadzieję, że przez długie długie lata, będziemy tak iść razem w jednym kierunku. Że wszystkie te cudowne życzenia, które dostaliśmy w dniu ślubu nam się ziszczą. I mimo, że w wielu aspektach się różnimy, to mamy te same cele, marzenia, ten sam plan na życie i wzajemną miłość. 


7.

8.

Zdjęcia dzięki uprzejmości:
@KlaraTruPhotography 1. 3. 5. 7. 8.
@RafałCzerwinskifotografie 4. 6.
@belekiolek 2.


sobota, 21 października 2017

Haniamoon, czyli podróż poślubna z dzidzią

Zwyczajowo powinno być tak, że w podróż poślubną to jedzie się robić dzidzię. Ale kiedy w podróż poślubną jedzie się z dzidzią, to się robi wszystko, żeby ta dzidzia spała. Ot, refleksja taka mnie naszła przy okazji Naszej podróży na Zakynthos.



Pozwolę sobie, na potrzeby poniższego tekstu, podzielić podróżujących na dzidziowych i bezdzidziowych. W sensie podróżnym oczywiście, nie życiowym. Bo ileż pecha miała para siedząca w samolocie obok nas, która tuż po zajęciu miejsc opowiedziała radośnie, jak to się pierwszy raz wyrwali bez dzieci, żeby zaznać trochę spokoju. Musieli srogo podpaść facetowi na lotnisku, bo posadził ich centralnie pomiędzy czwórką kilkumiesięcznych potworów. To tak żeby nie smutali z tęsknoty za bardzo. 

Pierwszą różnicę widać tuż po wylądowaniu. Bezdzidziowi rześkim krokiem (wszak pospali sobie w samolocie) pędzą zająć strategiczne miejsce przy taśmie bagażowej. Są zadowoleni, zrelaksowani, może nawet otworzyli już paczuszki ze strefy wolnocłowej. Dzidziowi szarpią się z wózkami, jedną ręką trzymają wyrywającą się latorośl, drugą ręką szarpią się z rozkładaniem wózka, trzecią podnoszą z ziemi zabawki, czwartą próbują doprowadzić się do porządku, piątą łapią bagaże z taśmy, szóstą wyjmują latorośli z buzi to, co do buzi trafić nigdy nie powinno, siódmą... I nie mają paczuszek ze sklepu wolnocłowego, ponieważ czas na lotnisku spędzi w pokoju rodzinnym.

Bezdzidziowi są ładni. Wizualnie jak wsiedli, tak wysiadają. Ewentualnie małe odgniecenie od zagłówka podczas snu. Dzidziowi wyglądają jak po przeżuciu, wypluciu, ponownym przeżuciu i jeszcze raz wypluciu. Urodzeni farciarze są tylko mniej lub bardziej oślinieni, reszta, która ma w życiu mniej szczęścia, jest zarzygana. Włos rozwiany, odzienie pogniecione i upaćkane substancjami nieznanego pochodzenia.

Przygotowałam kilka złotych rad i przemyśleń, gdyby przyszło Wam do głowy z dzidzią gdzieś polecieć:

1. Jeśli nie masz sześciu rąk, poważnie rozważ czy w ogóle chcesz lecieć.
2. Nie ubieraj się ładnie. Nawet nie ubieraj się porządnie. Czesanie również możesz darować.
3. Najlepszą zabawką dla dzidzi jest torba chorobowa, wyszarpana własnoręcznie z kieszeni fotela przed Tobą.
4. Dzidzia może zjeść kawałek tejże torby i nadal będzie żyła w zdrowiu. Czyli torba nie jest taka do końca chorobowa.
5. Jeśli jakaś zabawka nie dotknęła samolotowej podłogi to znaczy, że prawdopodobnie nie została w ogóle wyjęta z torby. 
6. Cierpliwość pasażerów siedzących z tyłu, podnoszących spadający pod fotel gryzak kończy się po czterech razach. 
7. Jeśli myślisz, że Twoja dzidzia będzie w samolocie spała, to nie będzie. Jeśli myślisz, że nie będzie, to będzie.

I dalej, do hotelu.
Opcja olinkluziw. Restauracja, bilard, tyle dobra. Bar czynny do północy. Oczekiwania: noc jest nasza, bar jest nasz, basen jest nasz i biały ranek też jest nasz! Juhu! Rzeczywistość: zasypiamy o godzinie 20:00 gdzieś pomiędzy gumową żyrafą a grającym kwiatkiem, nie do końca nawet przebrani w piżamki. Łóżko jest nasze. Juhu.

Muszę tu jeszcze dokonać podziału hotelowych gości dzidziowych na mobilnych i niemobilnych. Niemobilni, czyli tacy których dzidzia jeszcze samodzielnie się nie przemieszcza (to my!) mają tak zwane hajla-bajla, druga grupa... ma przerąbane. To jest walka o życie, o jedzenie, o środowisko naturalne, o dobre imię, honor i demokrację. To po prostu walka.

I znowu garść refleksji:

1. Nie bądź pipa, nie zapomnij elektronicznej niani. 
2. W wersji na bogato możesz zabrać ulubioną babcię, ale to z zasady jest bardziej kłopotliwe niż niania.
3. Wybieraj takie pory posiłków, żeby w restauracji było dużo dzidź. Im więcej dzidź się drze, tym mniej słychać Twoją.
4. Pamiętaj, że obrus nie jest na stałe przymocowany do stołu i dzidziołapka znajdzie sposób, żeby go ściągnąć.
5. Jeśli masz mobiną dzidzię, zabierz jakąś formę więzienia dla niej.
6. Jeśli planujesz aktywny wypoczynek z opcją głodówki, nie zabieraj więzienia. Efekt masz gwarantowany. 




Ale nie narzekam, żeby nie było, że się babie we łbie poprzewracało. Było nawet lepiej niż myślałam, za co z tego miejsca chciałabym córce mojej serdecznie podziękować. Ale na wypadek, gdyby ktoś się jeszcze zastanawiał... no nie ma się co spodziewać romantycznych uniesień, spacerów przy blasku księżyca i takich tam bajerów, co się z podróżą poślubną kojarzą. Ale jest jest wspólnie spędzony, bezcenny, rodzinny czas. Są małe stopki pierwszy raz zanurzone w morzu, mała rączka po raz pierwszy dotykająca piasku, mała buźka pierwszy raz jedząca arbuza. Jest wolniej, jest wszędzie razem, jest ciągle dużo miejsca na miłość. Warto :)





czwartek, 21 września 2017

Po co matce mózg?

W myśl znanej zasady, że nieużywany organ zanika, albo tej drugiej, bardziej praktycznej, że jeśli przez rok czegoś nie użyłeś, to już nie użyjesz, nie widzę swojej umysłowej przyszłości w świetlanych barwach. I buty na obcasie też średnio wypadają, jeśliby je rozważać z tej perspektywy.

No bo jest sobie taka ja, matka taka. Kiedyś, kiedy matką jeszcze nie była, to uczestniczyła w jakiejś kulturze, w wydarzeniach jakichś czy nawet eventach, bo bardziej międzynarodowo brzmią. Zaznawała rozrywek mniej lub bardziej wyszukanych. Książki czytała w dużych ilościach. O świecie coś wiedziała. Jadła sushi, piła latte, coś nawet w obcych językach umiała powiedzieć, a i centrum stolicy nie raz i nie dwa razy w tygodniu widziała. I ubrana była ładnie. Żakiet jakiś, bluzka z kołnierzykiem i stanik z koronką. Obcas czasem. Pomalowana była. Oko tuszem przeciągnięte, a na poliku podkład. Być może też, gdzieś na dnie jej serca, tliła się ambicja.

I co się stało? I stało się dziecko. I jakichże to eventów aktualnie jako matka zaznaję? No do Pepco chodzę. Do Rossmana chodzę. Ale tylko do jednego, bo w drugim jest marny wybór pieluch i chusteczek nawilżanych, także sorka, jakieś standardy jednak muszą być zachowane. Jak już coś czytam to najczęściej są to artykuły typu „Jak zblendować indyka z marchewką, żeby dziecko się nie zadławiło”, „Pierwsze objawy ząbkowania” oraz „Kolor kupy jako wyznacznik zdrowia niemowlęcia”. Nie jem sushi, tylko rybę z kapuchą i ziemniorem. Nie pijam latte, tylko coś, co mi się sypnie ze słoika, ja to zaleję niekoniecznie już wrzątkiem i chlapnę w to mleko. W obcych językach się w sumie dogaduję, bo Hanka mówi „babuba” „brrruppprrup” „ajjjiiiiga” i jeszcze kilka zwrotów zna. Ja też znam, więc się dogadujemy. A jak pojechałam do stolicy, to się okazało, że zniknęła Rotunda i budynek za nią. Szczęście, że się z nikim pod tą Rotundą nie umówiłam. A i z tym ubiorem i wyglądem to jest rozkrok. Bo z jednej strony wiadomo, że skoro spędzam 90% czasu z dzieckiem w domu, a dziecko takie do najczystszych istot nie należy, szczególnie kiedy mówi „brrruppprrup” z paszczą pełną marchewkowej papki (bo na szczęście wyczytałam, jak to zblenować), a i za bardzo starań nie doceni, to po co się stroić w żakiety, kołnierzyki i szpilki? Z drugiej jednak strony mówią, że to się dla siebie robi. Może i coś w tym jest, może jakbym patrzyła na siebie taką jakąś lepiej ubraną, to by się milej patrzyło, samoocena by podskoczyła czy coś. Ale też i umówmy się, nigdy się nie stroiłam po domu. Zawsze po pracy z wielką radością zrzucałam te mundurki i wskakiwałam w dres. A szkoda też zafajdać ulubione bluzki tą marchewką, co to z dziecięcia wypadła. No dobra, mówią, to się do tego Pepco wystrój chociaż, na miasto w końcu idziesz. Ale tak szczerze, to bym się czuła jak debil idąc z wózkiem, w pełnym makijażu, żakiecie i kołnierzyku. No i tak chodzę w jeansach, swetrach i z kitkiem na czubku głowy, bo jeśli tylko włosy rozpuszczę, to pół wypadnie sama, a pół wyrwie mi Hanka. O przydatności staników z koronką już nawet nie będę się rozwodzić. No i jeszcze ambicja. Ohohoho, ambicji we mnie sporo. Dziś np. Hanka zjadła kaszkę z jabłkiem na śniadanie i marchewkę na obiad. I to był mili państwo sukces. Challenge completed. Goal achieved. Już układam nowy development plan: jutro brokuł! Co za emocje.

Ale do czego ja zmierzam? Ano zmierzam do tego, że łatwo wpaść w te wszystkie pułapki. Nie używać mózgu, nie czytać, nie zakładać fajnych ciuchów, kupować ciuchy tylko dla dziecka, gadać o kupkach i zupkach, a na fejsie obczajać hity z gazetek. Ciężko jest tak w tym pływać, żeby trzymać głowę jakoś nad powierzchnią i nadal móc odetchnąć prawdziwą sobą. To macierzyństwo jest dobre, jest piękne. Cudownie jest patrzeć, jak dziecko rośnie, jak się rozwija, jakie jest śliczne w tych nowych spodenkach z Pepco, jak się śmieje i gada, ale warto też gdzieś wykrzesać kawałek siebie dla siebie. I kiedy uda się tę małą istotę sprzedać na chwilę dziadkom czy tatusiowi, to zrobić sobie prawdziwą, parzoną kawę, dodać spienione mleko (wyjąwszy uprzednio baterie z laktatora i włożywszy je do spieniacza), otworzyć na chwilę książkę czy zrobić cokolwiek, żeby znowu poczuć się… człowiekiem, kobietą. Nie tylko matką.

A pisze o tym dlatego, że ja na chwilę utknęłam. I ciężko jest się wygrzebać, przestawić, zadziałać. Najłatwiej jest usiąść i marudzić. Bo jesień. Bo deszcz. Bo fuj. Bo apocotokomu. I oczywiście znam swoje priorytety w życiu, a picie latte, jedzenie sushi czy ładne ciuchy nie są wyznacznikiem mojego szczęścia. Są za to miłym dodatkiem do rzeczywistości.
Nie ukrywam, że sklecenie kilku zdań tutaj jakoś mi pomogło. Więc mały krok jest. Jutro może się nawet uczeszę "na miasto".
Buziaki!


Zdjęcie pt. "Matka Polka Tarasowa Zamyślona"


środa, 26 lipca 2017

pitu pitu na grząskim gruncie

Nie lubię blogów parentingowych. Nie lubię wszystkowiedzących cioć DobraRada. Nie lubię internetowych terrorystek laktacyjno-szczepionkowo-wychowaczo-glutenowych. Nie lubię matek na forach. Bo matki w internetach są gorsze niż zwolennicy PiS vs. zwolennicy PO. A niby po jednej stronie, niby dla dobra dzieci, niby dla dobra ojczyzny. Ale hejt się ściele gęsto. A jaki słodko opakowany, naszpikowany kropkami nienawiści, pełen zdań typu "cośtam jest złe, zabija, powoduje raka, choroby, kwaśne deszcze i dziurę ozonową, ale spoko. To Twoje dziecko. Ty decydujesz. Nie nie, ja się nie wtrącam."
I staram się nie czytać, nie przejmować, nie brać do serca. Ale czasem coś sobie kliknę, a w wtedy kochany fejsbuczek zaciera rączki i co i rusz podrzuca mi różne linki. Ach te tytuły! "Dała dziecku orzeszka... Nie uwierzysz, co stało się potem!" albo "Codziennie zabijasz tym swoje dziecko, a nawet o tym nie wiesz!". Wow. Robi wrażenie. Ja wiem, że to ponoć taka strategia, chwyt jakiś, co to nawet nazwę swoją ma (tak mi mówił mój M.)... ja wiem. Ale wkurza i tak.

Do czego zmierzam? Zmierzam do tego, że gdyby moja pisanina niebezpiecznie zbliżyła się do tych rejonów - niech ktoś zhakuje mi bloga. Plis. Bo nie od dziś już wiadomo, że ani ja tu o wnętrzach, ani o lajfstajlu, ani o gotowaniu... w sumie czort wie o czym ja tu. Ot, takie przeciętne pitu pitu, najczęściej ostatnio w okolicach Hanki. Czyli grunt jakby grząski.

No bo ta Hanka, to jednak zajmuje człowiekowi i czas i głowę i miejsce w chacie. No nie ma zmiłuj, rozprzestrzenia się ten jej dobytek po mieszkaniu. Tu żyrafa, tam słonik, butelka, kocyk, mata, wanienka... i anektuje sobie. Powolutku, metodycznie chapie ostatnie wolne metry, z tych niecałych 42, co to my je mamy. 

W ogóle taka dzidzia, to jest trochę  jak mały najeźdźca. Najpierw w tej ciąży tyle czasu. Witamin nie uświadczysz, bo dzidzia sobie zjada. O żelazie zapomnij. Figurę pożegnaj, rozstępy powitaj i sikaj co 5 minut, bo dzidzia sobie nóżkę prostuje. Aaaa i z rozumem się też pożegnaj, bo przecież stoisz i patrzysz na durszlak i zapominasz, że durszlak nazywa się durszlak. I pół dnia chodzisz i myślisz, że nie cedzak, nie sitko, nie obciekacz... 

A potem się ta dzidzia rodzi i zaczynają się pielgrzymki adorujące. I nikt już nie pyta co u Ciebie, tylko co u dzidzi. A co śmielsi, to nawet mówią wprost "My do Hanki, Ty se rób co chcesz. W sumie możesz wyjść." I żyj z tym teraz. Ale dobra, żeby się jeszcze na tym kończyło. Dzidzia się rodzi, pyk pyk figura wraca, żelazo wraca, witaminy wracają, rozstępy wychodzą, odzyskujesz mózg. Pielgrzymki adorujące przebolejesz. Ale nieeeee..... niehehehehe. To dopiero początek. Dopiero teraz się zacznie. Na przykład teraz jest ten czas, kiedy empirycznie doświadczasz grawitacji. Tak tak, grawitacji. Okazuje się, że strach chodzić w rozpuszczonych włosach, bo grawitacja po ciąży działa tak, że włosy są przyciągane przez podłogę. Bardzo. Oby do września zostały ze trzy chociaż, bo chciałam warkocza na ślub upleść..
No, ale co jeszcze? Jeszcze ten mózg. Jaki mózg? Ano ten, co to go nie ma. Bo on nie wrócił... i mimo że już wiem, że durszlak to durszlak, to jednak dalej coś jest nie tak. Jednak rozmowy typu "a guuuuu", "MA-MA" czy zabawa w "zjem Cię, zjem Cię, zjem Cię" nie sprzyjają zachowaniu psychicznej równowagi. Podobnie jak piosenki "w górę serca, bo Hanka fajna jest, Hanka fajna jest, Hana fajna jest" oraz wiersze o tym, że "moja żaba jest najżabsza z wszystkich żab, mama żaby zaraz będzie jadła schab".... tak wiem. To moja rzeczywistość. 

Ale kocham tę żabę najżabszą z wszystkich żab i tę rzeczywistość naszą. Kocham kiedy mówi przypadkowo "śledź", "jajko", "Paweł" (jaki Paweł???). Kocham kiedy robi ze śliny bąbelki i się z tego zaśmiewa,  a kiedy bawimy się w "zjem Cię, zjem Cię, zjem Cię" to zamyka oczy i robi "ha!". Czy zamieniałabym mózg na tę dzidzię? No jasne. Czy dałabym sobie zrobić więcej rozstępów? A róbcie! Oddam jej całe żelazo i wszystkie witaminy. Niech tylko dalej będzie najcudowniejsza. Najmojsza.

Tylko żeby te włosy wszystkie nie wypadły...




niedziela, 2 lipca 2017

96 bezdzidziogodzin

Jest 2:00 w nocy. Właśnie dostałam z kolanka w brzuch. W oku mam palec. Otwieram drugie oko i widzę jak M. śpi zwinięty w rogalik, gdzieś daleko, na skrajnych 12 centymetrach naszego narzeczeńskiego łoża 160x200 (z Ikei, żeby nie było). Nawet go nie dosięgnę. Staram się wydobyć resztkę swoich, żywych jeszcze, włosów z małej, zaciśniętej piąstki. Co ta Dzidzia tu robi? Przecież "my nie będziemy spać z dzieckiem", przecież "nasze łóżko pozostanie tylko naszym łóżkiem" i "nie pozwolimy, żeby Dzidzia spała pomiędzy nami".

Mmmmhm. Sratatata.

Rzeczona mała Dzidzia, jak nic i nikt nigdy wcześniej, nauczyła mnie, że cokolwiek sobie przed jej narodzinami postanowiłam, to i tak o kant tyłka potłuc, bo życie z nią weryfikuje wszystko. I gdybym teraz posłuchała swoich ciążowych mądrości, to sama bym się wyrzuciła z grona znajomych na fejsie. Mądrala roku 2016. Ekspert do spraw wychowania nienarodzonych jeszcze dzieci. Pedagog, psycholog i neonatolog w jednym. Fachowiec, znawca, teoretyk.

A teraz kto? A teraz matka vel. miękka fryta. Dzień dobry. Komuś radę?

W listopadzie, głaszcząc swój niewielki jeszcze brzuszek z Hanką w środku, mówiłam do mojego M. "no pewnie, że wyjedźmy w czerwcu w Dolomity. Mała będzie miała już prawie 4 miesiące, zostanie z babcią. To tylko 4 dni, więc co to za problem. Pff, weź no, przecież nie będę uwiązana do dziecka. Ja nie wytrzymam?".

Ojć...

Bo nagle wizja zostawienia Hanki na 4 dni, czyli 96 godzin (sam fakt, że to w ogóle policzyłam, świadczy o moim psychicznym stanie) mnie przerosła. Przecież ona taka malunia, przecież jestem jej mamusią, ona moją córusią, ona mnie potrzebuje, ja potrzebuję jej, a Dolomity są do bani i wcale nie muszę tam jechać, skoro mogę jak człowiek iść na spacer do Pepco. 

Oczyma wyobraźni widziałam tysiące czarnych scenariuszy. Taki na przykład: SOR w Otwockim szpitalu, zdarta zielona lamperia, jarzeniówka mruga. Płacząca Hanka z płaczącą babcią, krew się leje (nie wiem skąd, ale w tej wizji się leje), a lekarz grzmi: "GDZIE JEST MATKA TEGO DZIECKA?!". A matka tego dziecka, cała uchichrana, chleje sobie właśnie włoskiego winiacza za 2 Euro. W namiocie, w Dolomitach. Bo dalej się nie dało. 

Dlatego postanowiłam. Nie jadę. Ale z drugiej strony, to są kurcze Dolomity... i bilet na samolot już mam i M. mnie będzie potrzebował... Jadę. Tak, będę silna i pojadę. Ojej, ojej, Dzidzia płacze, już za mną tęskni. Nie jadę. Chociaż to tylko 96 godzin... przecież ten koleś, co mu ręka w skale utkła i musiał wytrzymać 127 godzin miał gorzej... Nie będę mięczak i pojadę. Albo nie.

x100

I teraz, z perspektywy to śmichy-chichy, ale to naprawdę nie była łatwa decyzja. I tylko spokój i opanowanie mojej najlepszej na świecie teściowej sprawiło, że cała we łzach, z plecakiem, ale jednak poszłam na ten cholerny pociąg, co mnie zawiózł na ten cholerny autobus, co mnie zawiózł na ten cholerny samolot.

I poleciałam. I chlałam tego włoskiego winiacza za 2 Euro. W namiocie, w Dolomitach. A dziecko wcale nie było zalane krwią na SORze w Otwocku, tylko uśmiechnięte gadało i pluło na swoją ukochaną babcię. 


piątek, 26 maja 2017

Mój pierwszy taki dzień

Kiedy dwa lata temu, w Dzień Mamy, pisałam posta o swojej Mamie (KLIK), nawet by mi przez myśl nie przeszło, że dziś i ja znajdę się "po drugiej stronie barykady". I oto jestem. Co prawda nawet mi nie minął jeszcze trzymiesięczny okres próbny, ale nową rolę już sobie spokojnie mogę wpisać do CV.

Bo w ogóle to było tak, że kiedy byłam dzieckiem, to najbardziej na świecie kochałam swoją mamę. Potem doszedł tata, babcia, dziadek i inne ważne persony. Potem kochałam Szymona z drugiej grupy w przedszkolu, któremu to ja dałam pierścionek z gumy do żucia i piłeczkę kauczukową. Potem kochałam Grześka z szóstej A, który mi opluł pamiętnik, bynajmniej nie przypadkowo. Potem kochałam całe Backstreet Boys, potem Johna Bon Jovi i jeszcze Britney Spears. Dalej przyszły pierwsze związki, aż na końcu pojawił się ON, moja wielka miłość, mój M. I znalazłam się na takim etapie życia, kiedy pomyślałam sobie, że o miłości, to ja wiem już wszystko. Pffff.

Hanna Dorota, ta mała, ciepła kluska zweryfikowała mi wszystko, co kiedykolwiek myślałam, co myślałam, że będę myśleć i co myślałam, że będę czuć. I kiedy dawniej tak sobie czytałam te różne górnolotne stwierdzenia matek, że "miłość matki do dziecka to cośtam cośtam" -  to nie wierzyłam. A teraz już wierzę. I wierzę też w to, że "jeden uśmiech Twojego dziecka to cośtam cośtam". I miękka faja jestem, bo ryczę na reklamach z małymi dziećmi, bo ryczę oglądając zdjęcia w internetach, bo ryczę dziś szczególnie, bo to mój pierwszy Dzień Matki, bo się go nie spodziewałam, bo pachną konwalie, bo jest maj i bo Hanka ryczała, bo ją bolał brzuszek. 

I czasem jestem kijową matką, bo zakładam jej do zdjęć opaski, których nienawidzi, bo fałszuję jej prosto do ucha, bo kiedy M. napluł jej szynką do oka, to się pękałam ze śmiechu zamiast szybko to wyjąć (swoją drogą, niech on się wytłumaczy z tego w Dzień Ojca), bo pozwoliłam, żeby zjadła mojego włosa i wiele wiele innych wtop mam na koncie (a to dopiero niecałe 3 miesiące!). W każdym razie mam nadzieję, że zanim pokocha jakiegoś Wojtka z przedszkola czy innego Michała z klasy, to będzie taki czas, że to mnie będzie kochać najbardziej na świecie. A póki co, wystarczą mi te wszystkie uśmiechy, dźwięki, ciepłe ciałko na ramieniu. Cała ona. Hanka moja. Moja córka.


 A wszystkim mamom najlepsze życzenia w tym dniu :*

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Co się zmieniło i dlaczego boimy się oka

Jakiś czas temu, na pytanie znajomego "ej Stary, co się zmieniło w Twoim życiu odkąd masz dziecko?" mój M. odpowiedział "yyyy... nic." Wyborne milordzie. Wyborne.

Bo z mojej akurat perspektywy, to zmieniło się niemal wszystko. Począwszy od tego, że chodzimy używać blendera do łazienki, poprzez ustawienie, skład osobowy i przeznaczenie łóżka, aż po jakże osławioną, ilość snu przypadającą na członka rodziny. 
 
Odkąd mamy Hankę, żyjemy jak mieszkańcy tolkienowskiego Śródziemia - w strachu przed okiem. Wielkim, otwartym okiem. Najbardziej mrożący krew w żyłach dialog jaki może mieć miejsce w naszym domu brzmi: 
- Jest oko?
- ... tak.
Oko znaczy koniec. Koniec spania, koniec ciepłej kawy, koniec kąpieli, koniec kolacji, koniec wszystkiego. Wielkie, otwarte oko spoglądające z łóżeczka. Zwiastun zagłady.

Kiedy M. pójdzie do pracy, a łaskawe oko na chwilę się zamknie, to ja z tego szczęścia wariuję. Miotam się jak poparzona po mieszkaniu nie wiedząc, czy wkraczać na najwyższy level luksusu i umyć zęby, przywracać sobie człowieczeństwo przed lustrem, jeść śniadanie, że o ogarnięciu chaty nie wspomnę, bo chata już od dawna jest nieogarnialna. W rezultacie wkładam sobie do buzi szczoteczkę z pastą, w ręku trzymam szczotkę do włosów, drugą robię kawę, jednocześnie przekopując nogą pampersy z pokoju do kuchni.
 
Zmieniło się nasze życie we dwoje.  Odbywamy klasyczne rodzicielskie rozmowy:
- Kupa była?
- Była.
- O, to super. A jaki kolor? 
Tak. Kiedyś rozmawialiśmy o kolorze mojej bielizny na wieczór, albo o kolorze wina, a teraz rozmawiamy o kolorze hankowej kupy.  

Ciepłe posiłki jemy zgodnie z grafikiem, czyli jeśli on jadł ciepły wczoraj, a ja patrzyłam, to ja jem ciepły dzisiaj, a on patrzy.

Albo serial. Chodź sobie obejrzymy serial, bo Dziubek przecież śpi. No dobra, to oglądajmy. Podłączamy więc kable, wykopujemy z kanapy wgniecione w nią piloty, coś nam spadnie, coś brzdęknie, głośnik ryknie, ktoś brzydko zaklnie (jeszcze możemy, bo Hanka i tak mówi tylko "le"). Dziubek dalej twardo śpi. Jest dla nas nadzieja. No to dalej, obkładamy się jedzeniem, robimy herbatkę, naciągamy kocyki, wciskamy play i co? I "le". Czyli dupa, dzień dobry Dziubku, już nie śpisz? To super... A potem czytam u słodkich ludzi na Insta "20:00 synuś już śpi, więc oglądamy z mężusiem filmy". I zastanawiam się wówczas: co z tą córką naszą?!

Zmieniło się i nasze wnętrze, po którym walają się hankowe graty, a utrzymanie porządku graniczy z cudem. Najważniejsze jest, żeby wszystko mieć pod ręką, a to rodzi pierdzielnik. I mimo, że się zarzekałam, że gdzie tam, że w naszym skandynawskim mieszkaniu nie będą rządzić dziecięce pierdoły... to już wiem, że sorka, ale się nie da. 



I kiedy tak o 3:00 nad ranem, z Hanką na rękach, przemierzam już siódmy kilometr mieszkania po przekątnej, w rytmie skocznej samby (bo rumba jest dla słabych), do słów mojej autorskiej piosenki "jest mamusia, ma cycusia" albo "zamknij oczka boś nie foczka" to tak, miewam dość i mam poczucie tych wszystkich zmian, które nastąpiły. Ale potem, kiedy kładę tego małego Paszczaka na przewijaku, a ona posyła mi te swoje bezzębne uśmiechy, to wymiękam. Kiedy widzę jak patrzy na mnie i coś jej świta w głowie, że ten fejs, co się nad nią pochyla, to chyba jakiś ważny, znajomy jakby. Albo kiedy zacieszając gada te swoje "le" do poduszki w liście, kiedy robi dziubek lub minę smutnej żaby... to przecież kocham ją nad życie i wiem, że te zmiany, to najlepsze zmiany, jakie mogły nas w życiu spotkać.




wtorek, 4 kwietnia 2017

Jak to jest spać w katalogu Ikea?

Szafa. Łóżko. Łóżeczko. Półka. Ramki. Żyrandol.
Kołdra. Poduszka. Prześcieradło. Zasłony. Organizery w szufladach.
Pierdoły. Dużo pierdół. 

Mogłabym napisać, że nie wiem jak to się stało, ale coś mi jednak świta... Może chodzi o hot-dogi za zeta, może o ciastka cynamonowe, a może jednak o coś innego? 



Kiedy mówisz komuś "jadę w sobotę do Ikea" to zazwyczaj nikt nie odpowiada "a weź się kurde, Ikea jest do bani". Wręcz przeciwnie, w oczach rozmówcy pojawia się wówczas pragnienie. Bo Ikea kreuje pragnienia i potrzeby. Wchodząc do Ikea po komodę nie wiesz jeszcze, że potrzebujesz kolorowych słomek, serwetek z konikiem na biegunach, strunowych torebek czy waniliowej świeczki. Ale już wiesz, że przecież bez nich nie wyjdziesz. I nie mogę tu powiedzieć, że pragnienie to dotyczy tylko i wyłącznie jednej, wiadomej płci, bo zdarzają się wyjątki, ale jednak dość rzadko. 

No bo jacy są faceci w Ikea? Ano jest kilka typów:

Pan Cichy Cierpiętnik - z miną młodego Wertera cierpliwie przemierza ikeowe alejki. Ziewając opiera się o wózek, w ciszy przewraca oczami. Widać, że gdyby mógł, to by zwiał i jeszcze sobie soczyście zaklął, ale woli cierpieć w milczeniu. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj "..." No właśnie, nic nie odpowiada.

Pan Krypto Fan - on wcale nie chciał tu przyjeżdżać. To nie był jego pomysł. Nie, nie. To w ogóle nie jest w jego stylu, jakieś to takie niemęskie i nudne, ale kiedy nikt nie widzi... otwiera sobie szufladki w komodach, potajemnie ogląda garnki i potrafi się zgubić w dziale Dekoracje. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj "Ja się nie znam, mi tam nie zależy, to babskie sprawy są... Weź zielone."

Pan Zaangażowany Dekorator - do sklepu wkracza uzbrojony w miarkę, zeszyt, ołówek i czołówkę. Mierzy, liczy dopytuje, biega dookoła wózka i wrzuca co popadnie. No i tylko on się zna. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj "I to i to."

Pan Jęcząca Maruda - już na wejściu widać, że to skazaniec. Od drzwi chce mu się pić, chce mu się siku, chce mu się do domu, chce mu się hot-doga, keczup mu za słony. Kolejki są za duże, ludzie są beznadziejni i też za duzi, wózek mu krzywo jedzie, kasjerka to ślamazara i w ogóle nic tu nie ma. Mebli nie ma. Żadnych. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj "Chce mi się siku, chce mi się pić ... itd"

Pan MamNaWszystkoWywalone (zwany też Panem Tragarzem lub Panem Whatever) - najczęściej ze smartfonem w ręku. Nie wpierdziela się w decyzje o wyborze koloru serwetek, bo mam wywalone. Poza tym nie odróżnia pomarańczowego od różowego, a śliwka to owoc. Wie, że on ma nosić i nic więcej się od niego nie wymaga. W sumie mogłoby go tam nie być, ale i tak whatever. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj "Tak."

Pan Zastraszony - biedak. Ma przystawiony do pleców niewidzialny karabin. Obiadu nie dostanie, na piwo nie wyjdzie, z dzieckiem będzie musiał zostać czy do teściowej na imieniny iść. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj "Niebieskie. Bowiem doskonale podkreślą kolor Twych oczu Kochanie, idealnie wkomponują się w naszą kuchnię, spodobają się Twojej mamie. Poza tym niebieski jest uniwersalny, wycisza, a Ty lubisz Kochanie niebieski. Dobrze powiedziałem? Mogę już iść?"

Pan Janusz - "Grażyna! Bierz ołówków w kieszeń i wychodzim!"

Pan Normalny - gatunek bardzo rzadki, na wyginięciu wręcz. Wraz z przekroczeniem progu sklepu Pan Normalny pozostaje ... normalny. Pozbawiony cech powyższych typów. Na pytanie "Kochanie, wziąć niebieskie czy zielone?" odpowiada zazwyczaj... z sensem.  


A tak na serio, dlaczego Ikea? Bo jest prosto, tanio, uniwersalnie i lekko. Bo nam pasuje. Bo meblościanki i ciężkie, klockowate meble jakoś nie do końca są dla nas. Wiem, że to sieciówka, że żadne tam dizajnerskie wypasy. Gdybym miała takie możliwości, to jasne, że kupowałbym to, co bardziej oryginalne, niepowtarzalne, handmade i w ogóle, ale że nie mam, to śpimy w katalogu Ikea.

W katalogu Ikea fajnie jest spać.

czwartek, 23 lutego 2017

O kąciku małej Hanny na przestrzeni mocno ograniczonej

Bo to powinno być tak, że kiedy kobieta zachodzi w ciążę, to jej mieszkanie też zachodzi w ciążę. I potem kobieta rodzi dziecko, a jej mieszkanie rodzi dodatkowy pokój. I wtedy by było sprawiedliwie, wtedy by było humanitarnie i wtedy byłoby miejsce. A tak, miejsca nie ma, humanitarnie nie jest, a sprawiedliwości na tym świecie jak nie było, tak nie ma. 

Więc co się wówczas robi? Wówczas się upycha. W kartony. W wory. Upycha się po kątach, szafkach i szafeczkach. Odgraca się przestrzeń, tylko po to, żeby zagracić czymś większym i pojemniejszym. I okazuje się, że pod łóżkiem jest kupa miejsca. Że szafę od sufitu dzieli 25 cm przestrzeni, a to przecież też jest kupa miejsca. Że szafeczki po dwóch stronach łóżka to zbędny luksus skoro mają tylko jedną małą szufladkę i pal licho symetrię, pal licho lampkę nocną i cały dizajn też pal licho. Upychać trzeba. Miejsca szukać trzeba. Przestawiać i kombinować trzeba. Oczywiście tylko w przypadku, jeśli mieszkanie nie urodziło tego dodatkowego pokoju.

U nas, po licznych dyskusjach, szantażach emocjonalnych, wędrówkach z meblami po całym mieszkaniu, dziwnych zamianach meblowych oraz naprawdę porządnym upychaniu, udało się w końcu wypracować coś na kształt kompromisu, w którym Hanka wraz ze swoim sprzętem nie wywaliła nas z sypialni zupełnie. Zmieściło się łóżeczko, udało się nawet wcisnąć komodę na wszystkie niezbędne, acz mocno skompresowane hankograty, hankoakcesoria i hankociuszki.






Wszystkich tych, którzy właśnie wsiadają na koń i wyruszają na krucjatę przeciwko matce wariatce, która dziecko własne królikiem chce udusić, pragnę uspokoić, że to tylko pokazówka. Jedynym, słusznym lokatorem łóżeczka będzie Hanna, a banda gryzoni przeniesie się wówczas na półkę. Póki jednak Hanna nie spieszy się na świat ani trochę, a matka jej z dnia na dzień do zdrowszych psychicznie nie należy, to patrzenie na króliki w łóżeczku sprawia jej perwersyjną przyjemność. I już.




Przeczytałam cały Internet związany z urządzaniem dziecięcych kącików. Nie wiem, czy wszystko będzie przydatne, czy ustawienie jest praktyczne, co się sprawdzi, a co nie, ale najwyżej będziemy improwizować :) 

Na koniec apel do Hanny, córki naszej jedynej: HANKA WYCHODŹ JUŻ! BO CI SIĘ KRÓLIKI ZAKURZĄ!


niedziela, 12 lutego 2017

Impreza niespodzianka dla Sherlocka Holmesa. Czy to pyknie?

Znacie taki typ człowieka "wkurzający Sherlock"? Jeśli znacie, to współczuję, jeśli nie znacie, to uwierzcie mi, że Wasze życie jest łatwe. Tak, wkurzający Sherlock to właśnie ja. No cześć.

Kim jest ten typ? Ano przede wszystkim jest to typ drążący. Taki, co to za cholerę nie odpuści. Będzie skubaniec drążył, drążył, aż wydrąży. Będzie łapał za słówka, czepiał się szczegółów, zadawał miliony niewygodnych pytań w najmniej odpowiednich momentach. A potem, w swojej sherloczej głowie doda sobie 2+2. I wyjdzie mu 6, ale jaki będzie dumny! Jaki wkurzający! Jaki "ha! Wiedziałem!" 

A teraz sobie jeszcze dodatkowo wyobraźcie, że ten właśnie wkurzający Sherlock jest w ciąży. Wówczas do powyższego można dodać jeszcze ataki histerii, płaczu, fochy, sceny w domu i w miejscach publicznych. I mogłoby się wydawać, że na ten właśnie przypadek jest sposób. Trzeba mu szybko dać cukru. W dowolnej postaci. Widzisz już co się święci, więc biegniesz w te pędy po pączka, muffinkę, tiramisu, cokolwiek. Ale tylko przy odrobinie szczęścia się uspokoi, bo jeśli to nie jest akurat Twój szczęśliwy dzień, to wykryje podstępny plan utuczenia w celach bliżej nieokreślonych.

I teraz spróbujcie temu typowi zorganizować imprezę niespodziankę. Gwarantowane są zszargane nerwy, bonusowe siwe włosy, nocne koszmary senne, a na koniec konieczność odbycia terapii. I to czem prędzej.




I tak oto, w minioną sobotę kilku śmiałków dzielnie próbowało zrobić dla mnie i Hanki niespodziankę. Baby Shower. Bo nigdy nie miałam takiej niespodzianki. Ale już przynajmniej wiem, dlaczego ;) Tak strasznie się starali, tak strasznie chcieli utrzymać wszystko w tajemnicy... a ja im tak psułam. Byłam tak wkurzająca, że szczerze się dziwię, że mi tych dmuchanych literek nie wepchnęli do gardła, czy gdzie tam się jeszcze da. 

No, ale czasem natury nie oszukasz! Bo kiedy widzisz swojego mężczyznę, który liczy w szafce szklanki, kiedy koleżanka na dwa dni przed imprezą mówi na pożegnanie "no to może jeszcze kiedyś się zdzwonimy", kiedy siedzisz z przyjaciółką na kanapie i ona dostaje nagle wiadomość i niemal chowa telefon pod koc, żeby ją odczytać... wtedy wiesz przecież, że coś się dzieje. I wtedy właśnie zaczynają się niewygodne pytania. "A kto tam do Ciebie tak pisze?" "A co robimy w sobotę?" "A o czym rozmawiasz z moją siostrą?" Wkurzający Sherlock szuka sensacji. Najlepiej wyszli na tym ci, którzy w ogóle ze mną nie gadali ostatnimi czasy, chociaż muszę przyznać, że i oni byli podejrzani :P






Koniec końców, wyszło wszystko cudownie. Prześliczne dekoracje, super jedzenie, ale najważniejsze było cudowne towarzystwo. Bardzo, bardzo Wam wszystkim dziękuję! Jesteście najlepsi :* I Hanka też to wie!

Niechaj to zdjęcie będzie dowodem... ;)



piątek, 10 lutego 2017

Po co są zasady?

Cenię sobie ludzi z zasadami. A ludzie mają w życiu różne zasady. Znam takich, którzy w myśl swoich zasad nigdy nie jedzą dekoracji talerza, nie upiorą niesparowanych uprzednio skarpetek i nie wpuszczą taksówkarza w korku. I spoko, ja to szanuję. To są ich zasady.

Są też ludzie zupełnie pozbawieni zasad, ludzie, którzy w lipcu mogą radośnie nosić skarpetki w renifery, ludzie którzy za nic mają instrukcje w grach planszowych, ludzie, którzy nie jedzą czekolady przed obiadem. Generalnie degeneraci. Spoko, brak zasad to też jakaś zasada. Tych od reniferów też szanuję.

Ja na przykład miałam w życiu ważną zasadę: nigdy legginsy do samej bluzki. I co? I dupa. No właśnie, w przenośni i dosłownie o dupę tu chodzi. A ciąża połamała mi liczne zasady.  


A czy są jakieś zasady w społeczeństwie, które dotyczą ciąży? Miałam tu na blogu nie jęczeć (ot, kolejna zasada połamana!), ale jako socjologo-politolog, jako autorka pseudonaukowej pracy o stereotypach płci, w końcu jako kobieta, a na dodatek w 9 miesiącu ciąży, czuję się wyjątkowo uprawniona do owego jęknięcia. No, bo jak to jest z tym stanem błogosławionym? Ano jest tak, że generalnie to on jest niewidzialny.

Muszę przyznać, że jakoś wyjątkowo w tej ciąży zpipowaciałam. Wcześniej miałam w sobie jakąś taką wewnętrzną, waleczną Xenę i nie dawałam sobie w kaszę dmuchać, a teraz stoję w tych kolejkach w sklepach, z tym brzuchem jak ta pipa właśnie. A przede mną stoi pani. Pani odwraca się w moją stronę i patrzy, nagle zauważa brzuch i w jednej sekundzie już jest najpilniejszą studentką własnych zakupów na taśmie, prezentując mi tył swojego wełnianego palta. A przed panią jest kilku panów z zakupem ważnym w czwartkowy poranek, no bo jak to czwartkowy poranek bez kilku Żubrów zacząć? Panowie z Żubrami też niby nie widzą. Nawet w kasie z pierwszeństwem są fochy, wzdychy i przewracanie oczami. 

W zatłoczonym autobusie ciąża też jest niewidzialna, a jak już ktoś zwróci uwagę, to raczej na twarzy ma wypisane "no i po co babo jeździsz komunikacją? Siedź na tyłku w domu i się głaszcz po brzuchu". A no po to, kurna, jeżdżę drogi współpasażerze, że czasem muszę i uwierz mi, że oglądanie Twojego fejsa z odległości kilku centymetrów i wąchanie pachy człowieka obok, nie należą do ciążowych przyjemności. W ogóle nie należą do przyjemności.

No i jeszcze zostaje praca. Otóż okazuje się, że nie jest ważne co zrobiłaś wcześniej, że się starałaś, jak ciężko pracowałaś. Wraz z dniem, w którym decydujesz już nie jeździć 3 godziny dziennie pociągami i nie siedzieć 8 godzin za biurkiem, a jeszcze nie masz pełnego rozwarcia, które by Cię uprawniło do chwilowego pożegnania z korpo, to okazuje się, że właściwie to chyba nigdy nie istniałaś. I to jakoś tak boli, bo się starałaś przecież, bo przecież dziecko to naturalna sprawa, bo trzeba mieć dzieci, bo demografia, bo przyszłość, bo work-life-balance, bo kobiety są w tym korpo takie ważne, bo równouprawnienie, bo srata-tata. Ale dziękuję za kubeł zimnej wody na głowę.

I nie jest tak, że ja oczekuję, że świat nagle stanie na głowie, zatańczy i zrobi wycinankę, a to wszystko bo Magda jest w ciąży. Wystarczy mi, że w domu jestem księżniczką. Ale jednak spodziewałam się czegoś innego, więcej gestów życzliwości, zrozumienia, uprzejmości. I oczywiście też nie jest tak, że się z tym w ogóle nie spotykam, bo jasne że tak, ale jednak społeczeństwo jako ogół, mocno mnie w tym względzie rozczarowało. Ot, naiwna ja.


piątek, 13 stycznia 2017

Ludzie, co ze mną?

Popłakałam się, bo mąka się krzywo otworzyła. A potem popłakałam się znowu, jak o tej krzywo otwartej mące opowiadałam mojemu M. Potem się z tego śmiałam i on też się śmiał. A potem się popłakałam, bo on śmiał się za bardzo, co jednocześnie mnie wkurzyło.

Świr. 
Albo ciąża.
Jednak ciąża...


Bo kiedy jest ciąża? Ciąża jest wtedy, kiedy leżysz zamknięta w sypialni, a mężczyzna otwiera lodówkę w kuchni, i zanim on zobaczy co jest w środku, Ty już czujesz, że jest tam kiełbasa i cebula. Cebula leży 3 dni, a kiełbasa zawiera następujące przyprawy. I śmierdzi. Ciąża jest wtedy, kiedy on jest na klatce schodowej i jeszcze nie włożył klucza w zamek, ale Ty już czujesz, że zjadł pasztet z czosnkiem i przez 3 dni go nie pocałujesz. Ciąża jest wtedy, kiedy śmierdzi regał. Tak, regały śmierdzą. Nie wiem, co ludzi w tym dziwi. Ciąża jest też wtedy, kiedy bardzo chcesz zupę ogórkową, więc on gotuje 3 litry, a Ty zjadasz miseczkę i mówisz "wylej, bo śmierdzi". Gdybym miała określić, jakie słowo wypowiadałam przez pierwsze 3 miesiące najczęściej, to byłoby to z pewnością "śmierdzi". 

A potem jest lepiej. Na trochę. Bo ciąża jest wtedy, kiedy się sika. Ciągle. Zawsze. Nie powiem, że bez przerwy, bo przerwa owszem jest, żeby dojść z łazienki na kanapę. I koniec przerwy. Znowu siku. Jedziesz na zakupy i myślisz sobie "ale będę sprytna, wysikam się przed wyjściem z domu!" Schodzisz na dół do samochodu i zgadnij co znowu musisz. Ciąża jest wówczas, kiedy kupisz sobie ciążowe ogrodniczki, a potem się okazuje, że żeby się w nich z godnością wysikać, to najlepiej jednak nie być w ciąży. 


Ciąża jest też wtedy, kiedy dostajesz tysiące złotych rad. "Kurczaka nie jedz, tylko gęś, ale jak już kaczkę, to tylko z Lidla. Włosów nie farbuj, bo Ci wypadną, no chyba że u Pani Małgosi, to może nie wypadną, ale i tak dziecku zaszkodzisz. Gotowane jedz, pieczone ostatecznie, smażonego nie tykaj i na drutach nie rób, bo Ci się dziecko w pępowinę zaplącze. Do tego szpitala nie idź rodzić, Kryśka w 83 roku rodziła w tamtym i tam to dopiero były warunki. A w ogóle to kiedyś kobiety rodziły w polu, zadzierały kiecę i jazda, a teraz to wydziwiają i pojedynczych sal im się zachciało. I migdały jedz. I cytryny, bo potem to nie będziesz mogła jeść cytryn, bo uczulają. A te spodnie nie za ciasne? Ale twarz to Ci się poprawiła, nie ma co."

Ciąża jest wtedy, kiedy płaczesz na środku Ikei, bo on powiedział "Ty chyba jednak nie wiesz kochanie czego chcesz". A Ty wiesz. Wiesz przecież, że chcesz białe. Albo czarne. Ewentualnie różowe lub drewniane. Ostatecznie szare. Ale po co zaraz afera? A poza tym powiedział to jakoś tak chamsko. Więc on Cię przytula i stara się zapobiec jeszcze większej masakrze, nie wiedząc jeszcze, że donośne chrumkanie pomiędzy jego ramieniem a szyją to już histeryczny śmiech.




Ostatecznie można powiedzieć, że ciąża jest też wtedy, kiedy masz po prostu wielki brzuch i nie widzisz swoich stóp od miesięcy. I kiedy ten brzuch sprawia, że chodzisz jak kaczka. Kiedy wstając i siadając wydajesz z siebie dźwięki jak z filmów dla dorosłych. Ewentualnie przyrodniczych. Kiedy w nocy przez ten brzuch nie możesz spać. Ale to wszystko to nic, bo masz w tym brzuchu małą Hankę i kochasz ją i nie możesz się tej kruszynki doczekać. I głaszczesz ten wielki brzuch, i gadasz do niego w przerwach pomiędzy płaczem, sikaniem i kupowaniem tych maluśkich ubranek. I w to właśnie wtedy jest ciąża.

Buziaki :)
Magda